SIEDEM GRZECHÓW GŁÓWNYCH I… zabidzona myszka

Czy można w Polsce powiedzieć, że opuściło nas zaufanie do rządu? Raczej nie, bo większość ma do tej instytucji ograniczone zaufanie, a jako społeczeństwo mamy zaufanie wręcz ujemne (ufa jej 38% Polaków, a nie ufa 52). Ale może tak ma być – w przypadku koalicyjnych rządów, wspieranych w parlamencie niewielką większością, ograniczone zaufanie do podejmowanych decyzji jest normą. To przecież konglomerat różnych poglądów, nacjonalistycznych, prawicowych, liberalnych, lewicowych itd. Więc i działania rządu są właśnie takie: od ściany, do ściany – raz radość, raz płacz.

Ale są decyzje, które nie mają nic wspólnego z polityką, poglądami na świat, społeczeństwo i gospodarkę  – a są tak beznadziejne, że ręce opadają. Jednym z drastycznych przykładów takiego działania, kiedy człowiek nie wie co z sobą zrobić, są plany zabezpieczenia Ziemi Kłodzkiej przed powodzią. I zapewniam, że zdumienie, że można proponować coś tak nieprzemyślanego nie jest subiektywnym odczuciem. Proponowane działania są po prostu głupie: nieskuteczne, nieefektywne ekonomicznie, szkodliwe społecznie, pokazujące w dodatku słabość władzy centralnej szarpanej przez różne grupy interesów.

Link: https://www.gov.pl/web/wody-polskie-wroclaw/program-dla-nysy-klodzkiej

Przypomnijmy sobie sytuację sprzed pół roku. W południowo zachodniej Polsce woda zalewa wiele miejscowości – między innymi Ziemię Kłodzką. To specjalne miejsce –otoczone dość stromymi górami – więc przy dużych opadach dzieją się tam rzeczy straszne. Powódź w 2024 roku dotknęła szczególnie mieszkańców doliny rzeki Biała Lądecka, bo tama suchego zbiornika w Stroniu Śląskim zbudowanego ponad 100 lat temu uległa zniszczeniu. Fala, jaka w konsekwencji tej katastrofy powstała, zdewastowała kilka miejscowości, między innymi Stronie Śląskie, Lądek Zdrój, w jakimś stopniu również Kłodzko. Władza obiecała pomoc. Najpierw doraźną, a potem pojawiło się naturalne pytanie, jak się przed podobnymi działaniami zabezpieczyć w przyszłości.

Co w rządowej propozycji jest tak niedobre, że warto się temu przyjrzeć dokładniej. Jakie są grzechy popełniane przez Wody Polskie? Prawdę mówiąc jest tego tak wiele, że nie wiadomo od czego zacząć.

AROGANCJA – GRZECH PIERWSZY

Do Stronia Śląskiego, zdewastowanego przez falę z pękniętej zapory, przyjeżdża ekipa z Wód Polskich i proponują mieszkańcom, że odbudują im ten zbiornik. Co więcej zapowiada, że zbudują dwa nowe. W Lądku Zdroju, znajdującym się w dół rzeki, mówią to samo, ale dodają jeszcze kilka kolejnych zbiorników. Nie trzeba być szczególnym wrażliwcem, by czuć, że tym ludziom, którzy kilka miesięcy temu bali się o swoje życie, którzy stracili dobytek należą się najpierw jakieś wyjaśnienia. Odpowiedzi na kilka kluczowych pytań o to, co się stało w czasie powodzi. Dlaczego Wody Polskie nie ostrzegły lokalnej społeczności przed katastrofą swojej zapory we wrześniu 2024 – do czego obliguje je prawo? Dlaczego wycofały swoich pracowników z terenu zbiornika, kiedy od wielu godzin zbiornik był wypełniony po brzegi, a woda przelewała się przez koronę zapory? Dlaczego trzeba było czekać kilka godzin na potwierdzenie katastrofy? A oni zachowują się tak, jakby nic się nie stało. Ich przedstawiciele mówią mniej więcej tak: „Kochani! Dla waszego bezpieczeństwa zbudujemy wam jeszcze dwie zapory. Ale część z Was musi się stąd wynieść, bo w realizacji tego zbożnego celu nam przeszkadzacie!” Jak to nazwać? Brak wyczucia? Brak empatii? Nie, to arogancja w stanie czystym.

Fot. R.Konieczny, uszkodzona zapora w Stroniu Śląskim

BRAK TROSKI O BEZPIECZEŃSTWO MIESZKAŃCÓW – GRZECH DRUGI

Planowane na Białej Lądeckiej zapory są wysokie: Goszów – 26 m, Bolesławów – 25 m. Niemal dwa razy wyższe niż rozmyta zapora w Stroniu Śląskim. Tak na oko – to osiem pięter. Każda z nich może być zagrożeniem dla mieszkających poniżej ludzi. Tym bardziej, że doliny są wąskie, więc domy stoją stosunkowo blisko rzeki. To prawda, że prawdopodobieństwo katastrofy jest niewielkie, ale ostatnia powódź pokazała, że wiele zapór, nie tylko w Kotlinie Kłodzkiej zostało przelanych. Przelanych, co znaczy, że woda je całkowicie wypełniła i zaczęła się przelewać przez koronę zapory. A to jedna z głównych przyczyn katastrof zapór na świecie. Wspomniane przelania nie dotyczyły zresztą tylko obiektów z Ziemi Kłodzkiej, czyli Krosnowic, Międzygórza, Roztok, ale też Jarnołtówka, Pilchowic, Cieplic i Sobieszewa w Jeleniej Górze, czy zapory w Mysłakowicach w zlewni Bobru. Przelanie zapory w Lubachowie i paniczne zrzuty wody zarządzone przez administratora tego obiektu, by zmniejszyć zagrożenie katastrofą, zagroziły leżącemu poniżej zbiornikowi Mietków, z którego zrzuty spowodowały z kolei konieczność ochrony osiedla Marszowice we Wrocławiu przez wojsko. Na świecie, pomiędzy 2000 a 2009 rokiem, zanotowano około 200 katastrof zapór. W Polsce tez się to zdarzało: 14 lat temu w Niedowie, wcześniej we Wiórach, jeszcze wcześniej w innych miejscach – ginęli ludzie i były duże straty.

Mimo to, na spotkaniach temat bezpieczeństwa mieszkańców jest pomijany. Na pytanie w Lądku Zdroju „jakie są zalety i wady proponowanych zbiorników” prof. Janusz Zaleski stwierdził, że należy się spodziewać pewnych niedogodności komunikacyjnych w czasie budowy zapór, ale to się naprawi. W sprawie zagrożenia, jakie może spowodować każda z zapór nie padło jedno słowo. Zapewne dlatego, że opowiadanie o tym mogłoby przestraszyć mieszkańców i zwiększyć fale oporu.

Co mówi o tym prawo? Prawo (rozporządzenie Ministra Środowiska z 2007 roku) jednoznacznie zobowiązuje właściciela zapory, której wysokość przekracza dwa metry lub kiedy pojemność zbiornika, który za nią powstaje jest większa niż 200 tysiące m3 do: zainstalowania systemu ostrzegania, budowy zabezpieczeń ludności oraz przygotowania planów ewakuacji. I pewnie takie systemy powstają, ale jednocześnie władza uznała, że zapory to obiekty ważne dla bezpieczeństwa kraju (Rozporządzenie Rady Ministrów) więc systemy zostały utajnione. Może się to wydawać groteskowe, że nasze Państwo z jednej strony nakazuje tworzenie systemów ostrzegania mieszkańców, a z drugiej je przed nimi ukrywa. Ale to fakt. Myślę, że jako społeczeństwo powinniśmy awanturować się o to, by Państwo nie robiło z siebie durnia i nie zachowywało jak osobnik, który nie rozumie co czyni.

By uświadomić sobie, że to nie jest standard światowy. Amerykańska Agencja ds. Zarządzania Kryzysowego (FEMA) już 10 lat temu wydała ulotkę zatytułowaną: Bądź świadomy potencjalnego ryzyka awarii zapory w Twojej społeczności.[1] Pierwsze zdania brzmią: Około 15 000 zapór w Stanach Zjednoczonych jest sklasyfikowanych jako potencjalnie niebezpieczne, co oznacza, że ich awaria może spowodować utratę życia. Zapory mogą ulec awarii z wielu powodów, w tym z powodu przelania spowodowanego powodzią, aktów sabotażu, lub awarii strukturalnej materiałów użytych do budowy zapory. I namawia mieszkańców na kontrolę właścicieli zapór czy spełniają wymagane warunki.

MANIPULACJA INFORMACJAMI – GRZECH TRZECI

Sposób prowadzenia spotkań z mieszkańcami w Kotlinie Kłodzkiej, które oficjalnie są nazywane konsultacjami, to mieszanina amatorszczyzny z elementami manipulacji. Spotkania zaczynają się od deklaracji, że dyskutowane będą różne warianty zabezpieczeń tego obszaru przed powodzą. Tyle, że warianty są złożone z elementów jednego zbioru możliwych działań – suchych zbiorników. To tak, jakbyśmy konsultowali z przyjaciółmi menu wspólnego obiadu dyskutując tylko o deserach. Zapominając o zakąskach, zupach, daniach głównych i napojach. Przedstawiciele Wód Polskich w następnym kroku nie omawiają wad i zalet poszczególnych wariantów, ale opowiadają szeroko i detalicznie, który z nich jest najlepszy. Dając pośrednio do zrozumienia, że dyskusja jest zbędna. Prowadzący dodają też skwapliwie, że wybór został dokonany w oparciu o dogłębną analizę wielu kryteriów. O tym, że są one tendencyjnie, lub źle dobrane nikt nie wie, bo się na tym nie zna. Opowiada się też, że uwzględniono wymagania instytucji międzynarodowych w sprawie bilansu kosztów i korzyści. Ale koszt budowy zbiorników nie jest porównywany ze zredukowaną przez te obiekty wartością strat powodziowych (takie dane ma KZGW na zawołanie), co pozwalałoby ocenić, które działanie jest mniej, a które bardziej skuteczne. Koszty porównuje się z ilością chronionych budynków. W konsekwencji nikt nie potrafi ocenić , czy ten bilans jest dobry, czy zły. No bo to trochę tak, jakbyśmy chwalili się, że za 6 worków jabłek kupiliśmy dwa krzesła. Czy ktoś potrafiłby odpowiedzieć, czy to dobry interes? Albo, czy jest to lepszy interes niż gdybyśmy kupili trzy krzesła za 9 worków jabłek?

Rysunek: Copilot

Nie kontynuując dalej omawiania długiej listy innych błędów tych spotkań widać wyraźnie, że według wzorca form udziału społecznego wymyślonego wiele lat temu przez Sherry Armstein to tylko symboliczne włączenie lokalnej społeczności w proces decyzyjny. Organizowany wyłącznie po to, by móc pokazać władzy, mediom i społeczeństwu, że przeprowadzono konsultacje społeczne. A widać gołym okiem, że na drabinie Arnstein stoimy na szczeblu o nazwie manipulacja.

Czy można się dziwić, że po tym wszystkim mieszkańcy ziemi Kłodzkiej są bezradni? Z jednej strony czują, że coś jest nie tak, ale z drugiej jednak działa magia słów: profesor, dogłębne analizy, modelowanie, obiektywne kryteria. Sprytni urzędnicy wiedzą, że nie ma lepszego momentu niż takie rozchwianie opinii, by wywrzeć presję i przechylić szalę na swoją korzyść. Wysyłając na przykład taki sygnał: „Szanowni mieszkańcy Ziemi Kłodzkiej, jeśli nie poprzecie naszego pomysłu, nie w szczegółach, ale generalnie, to pieniądze z Banku Światowego na ochronę waszych domów przepadną. A innych środków nie będzie”. I tak się dzieje. Od kilku tygodni wszystkie rady gminne i rada powiatu kotliny kłodzkiej przygotowują deklaracje, że popierają inicjatywę Wód Polskich. Część samorządów jest przeciwna, ale chyba wesprze, część deklaruje, że generalnie jest za, ale proponowane rozwiązania ich nie satysfakcjonują, a część składa deklarację, że absolutnie jest za tym, by ktoś nad jakąś koncepcją ochrony przed powodzi pracował. Nie mają wyjścia.

DOBÓR DZIAŁAŃ OGRANICZAJĄCYCH RYZYKO POWODZI – GRZECH CZWARTY

Tylko suche zbiorniki mogą uratować kotlinę kłodzką przed katastrofą” argumentują autorzy koncepcji. „Bo tylko one mogą zatrzymać te 23 miliony metrów sześciennych wody, jaka w czasie takich powodzi spada z nieba w zlewni Białej Lądeckiej”. Nie wspominają jednak dlaczego w takim razie sześć istniejących zbiorników o pojemności ponad 17 mln m3 nie poradziły sobie nawet z częścią powodzi w 2024 roku i zredukowały ją (dane z opracowania KZGW) w Kłodzku tylko o 30 cm z ponad 750 cm maksymalnego stanu na tym wodowskazie. Nie wspominają, bo lepiej nie opowiadać, że w czasie ostatniej powodzi nowy zbiornik Krosnowice nie obniżył kulminacji nawet o centymetr, podobnie jak zbiornik Roztoki, nie mówiąc o starym zbiorniku Międzygórze. Wystarczy porównać dane o dopływach do tych zbiorników z IMGW i komunikaty KZGW kiedy się te zbiorniki wypełniły.

Problem w tym, że retencja całej objętości powodzi nie jest w przypadku Kotliny Kłodzkiej kluczowa. Powodzie w tym rejonie to powodzie błyskawiczne, charakteryzujące się gwałtownymi wzrostami poziomu wody i gwałtownymi spadkami. Trwają krótko, często kilka lub kilkanaście godzin. Rozwiązanie nie polega tylko na łapaniu objętości całej wody, bo tego zresztą nie da się zrobić, ale na obcięciu w jakiś sposób szczytu wysokiej, krótkiej fali. Najrozsądniej to zrobić opóźniając spływ wody w całej zlewni (lasy rowy melioracyjne, drogi), w taki sposób, by jak najpóźniej znalazła się w rzece. Trzeba byłoby to uzupełnić zapewne suchymi zbiornikami (z pewnością mniejszymi niż obecnie planowane), które powinny być zlokalizowane tak, by rozsynchronizowały spływ wód, a nie łapały całą falę. Wtedy byłaby szansa na obniżenie kulminacji.

Rysunek. Obraz fali powodziowej w wielu przekrojach rzek w Ziemi Kłodzkiej i obraz pokazujący na dynamikę płynących wód.

Drugim, nie mniej istotnym, a pomijanym w projekcie problemem, jest prędkość wody w Białej Lądeckiej i niektórych dopływach – sięgająca ponad 3 m/s. Przy takiej szybkości woda przemieszcza głazy o średnicy do 20 cm, wymywa drzewa, porywa samochody, podmywa fundamenty domów i przyczółki mostów oraz podmywa drogi. Ta dynamika wody jest związana z głęboko wciętymi korytami rzeki na wielu odcinkach. Wciętymi tak, że mieszczą się nich wezbrania nie tylko zdarzające się raz na 2 lata (tak powinno być), ale powodzie dziesięcioletnie, co nie powinno mieć miejsca. Powoduje to ogromną kumulacje energii wody w czasie powodzi. Tak więc obok spowolniania spływu do rzek, drugą ważna metodą ograniczania skutków powodzi jest zmniejszenie prędkości wody poprzez… poszerzanie koryta rzeki gdzie tylko się da. To, z jednej strony ograniczy zniszczenia, z drugiej poprawi przepustowość koryt rzecznych i wpłynie na zmniejszenie kulminacji w korytach. A szansa na poszerzenie koryt jest duża, bo z ostatnio przeprowadzonej przez Koalicje Ratujmy Rzeki ankiety wynika, że aż 37% poszkodowanych mieszkańców w gminie Stronie Śląskie i Lądek Zdrój jest gotowych zmienić miejsce zamieszkania i przenieść się w bezpieczne miejsce.

Fot. M.Siudak Przykłady zabezpieczenia domów: zabezpieczenie przyziemia (Ciężkowice) oraz mur powodziowy (Polanica Zdrój).

USZCZELNIANIE DOMÓW NIE TAM GDZIE TRZEBA – GRZECH PIĄTY

Właściciele dziesiątków tysięcy domów w wielu krajach podejmują różne działania prewencyjne dla zabezpieczenia i domu, i dobytku. Robią to różnie: od otoczenia domu murem powodziowym lub wałem, poprzez zabezpieczenia na okna i drzwi, likwidację piwnic, uszczelnienie murów i fundamentów, wymianę podłóg drewnianych na ceramiczne, likwidację ścian gipsowych aż po modernizację instalacji elektrycznej, ogrzewania itd. Itp. Skłaniają ich do tego albo ubezpieczyciele, lokalne i krajowe władze, które, jeśli nie współfinansują tych działań, to przynajmniej wspierają wiedzą i doradztwem. Wiele krajów wspiera te działania, bo jak wynika z wielu badań, ich skuteczność jest bardzo wysoka – od 30 do 70% redukcji w stratach indywidualnych.

Program zaproponowany przez KZGW po raz pierwszy w Polsce mówi o indywidualnych zabezpieczeniach i przedstawia pomysł na ich wdrożenie. Ale wygląda na to, że nikt nie włożył dość wysiłku, by rozpoznać jak to robią w innych krajach, co jest opłacalne, gdzie to robić i w jaki sposób. Pierwszym grzechem tego pomysłu jest obszar wdrożenia: tereny o głębokości mniejszej niż 85 cm dla powodzi 500 letniej. Czyli tam, gdzie woda sięga najrzadziej. Na świecie nie stosuje się takich ograniczeń – robi się to tam, gdzie jest to najbardziej opłacalne dla budżetu i dla właścicieli domów. Czyli… w strefie częstych powodzi. No bo powodzie zdarzające się raz na 20 lat (zalewy blisko rzeki) zdarzają się statystycznie 25 razy częściej niż takie, które zdarzają się raz na 500 lat (zalewy daleko od rzeki). Wobec tego zabezpieczenia w tej strefie będą ratować ludzi 25 razy częściej. Czują to właściciele często zalewanych domów. W Polsce, jeśli można trafić na przykłady takich działań, realizowanych bez wsparcia Państwa, to właśnie tu  – bliżej rzeki. Ludzi intuicyjnie czują, że to się im opłaca.

NIEODPARTY UROK PRZYMUSU – GRZECH SZÓSTY

Inną niezrozumiałą sugestią autorów projektu jest wprowadzenie obowiązku stosowania opisanych wcześniej zabezpieczeń indywidualnych. No bo jak inaczej rozumieć zdanie z dokumentu KZGW: „Dla zabudowy w strefie zalania poniżej głębokości 0,85 m, wykorzystując doświadczenia i rozwiązania technologiczne z innych krajów … należy wprowadzić wymagania dotyczące technicznych zabezpieczeń budynków przed skutkami wezbrania powodziowego (floodproofing/waterproofing)”. Nie mówi się „rekomendacje”, czy „zalecenia”, ale „wymagania”. I z tego, co rozumiem, obowiązek wdrożenia tego zadania będą miały samorządy.

Można odnieść wrażenie, że nad naszym krajem wisi klątwa autorytaryzmu. Całkiem inaczej niż w innych krajach, gdzie te działania zależą od woli właścicieli budynków, a skłanianie ich do tego to zwykle element strategii krajowej ograniczania ryzyka powodziowego finansowany przez rząd i wdrażany najczęściej przy współpracy z samorządami, a nie przez samorządy. W USA wiele programów grantowych jest kierowanych do prywatnych właścicieli domów, przedsiębiorców oraz do lokalnych samorządów na przygotowanie zabezpieczeń infrastruktury ważnej dla lokalnych społeczności (zaopatrzenie w wodę, oczyszczalnie ścieków, zasilania, łączność itd.). Po powodzi w 2023 roku w jednym z regionów władze Australii przeznaczyły 800 milionów australijskich dolarów na trzy równolegle stosowane działania: wykup najbardziej poszkodowanych budynków (200 tysięcy $ za obiekt), podniesienie poziomu mieszkalnego domów nad poziom wody 1% (100 tysięcy $ na obiekt) lub na indywidualne zabezpieczenia domów (50 tys. $ na obiekt).

Czytając koncepcję przygotowaną dla Kłodzka czytelnik ma tez nieodparte wrażenie, że autorzy cierpią, mówiąc delikatnie na jakąś porażającą intelektualną bezradność.

Przykład pierwszy. Poza opisanym w poprzednim rozdziale obowiązkiem zabezpieczania obiektów, które będą zalewane średnio raz na 500 lat autorzy przewidują następne przymusy. Jedno z kolejnych zdań opisujących co musi zostać zrobione w strefie zalewu powodzi 500 letniej brzmi następująco: „W przypadku strefy zalania powyżej głębokości 0,85 m należy natomiast egzekwować całkowity zakaz nowej zabudowy oraz wykupy krytycznie zlokalizowanych obiektów.”. Program postuluje więc obligatoryjny zakaz zabudowy strefy powodzi 500-letniej mimo, że w Polsce władza nie potrafiła przez ostatnie 24 lata zrobić tego nawet w strefie powodzi stuletniej. Nie chcę opisywać, co przez ostatnie 24 lata się w tej sprawie wyprawiało, ale doświadczenie pokazuje, że władze nie miały zielonego pojęcia, jak z ograniczeniami zabudowy sobie poradzić. Więc pomysł autorów „Koncepcji…” by zabronić budowy w strefie powodzi 500-letniej to jakieś nieodpowiedzialne mrzonki.

Przykład drugi. Bardzo interesujący wydaje się postulat wykupów domów mieszkalnych, które na spotkaniach jest przedstawiany jako dobrowolny, choć po przeczytaniu zacytowanego wcześniej zdania nie jestem pewien, czy nie skończy się to znowu presją na obowiązkowe wykupy dla dobra mieszkańców. A że nie było dotąd instrumentu, który pozwalałby na wykup przez Wody Polskie prywatnych budynków, to w tzw. specustawie powodziowej zaproponowano, by:

W szczególnie uzasadnionych przypadkach Wody Polskie mogą nabywać, w imieniu i na rzecz Skarbu Państwa, za zgodą właściciela nieruchomości, zlokalizowane na obszarach szczególnego zagrożenia powodzią, na których prawdopodobieństwo wystąpienia powodzi jest wysokie i wynosi co najmniej 10%, w celu zapewnienia skutecznej ochrony przeciwpowodziowej.” Problem w tym, że nikt nie sprawdził czy to dobre kryterium dla Ziemi Kłodzkiej. Powiedzmy wprost: Wody Polskie nie wykupią nic z terenów Stronia Śląskiego i Lądka Zdroju, bo woda 10% praktycznie mieści się tam praktycznie w całości w korycie rzeki. Efekt pośpiechu i niedbalstwa?

Rysunek: Zasięg wody 10% w Stroniu Śląskim (po lewej) i w Lądku-Zdroju (po prawej).

WYŁUDZANIE PUBLICZNYCH ŚRODKÓW Z BUDŻETU PAŃSTWA – GRZECH SIÓDMY

Wydawanie publicznych pieniędzy jest w każdym demokratycznym kraju szczególnie kontrolowane. W Polsce nie jest. W każdym razie nie w gospodarce wodnej. Tu można zażądać dowolnych środków z budżetu pod pretekstem walki z powodzią, suszą lub realizacją mrzonek – takich jak zrobienie z Polski potęgi żeglugowej.

Zasada na świecie jest prosta –jeśli korzyści są większe niż koszty – to jest OK. Jeśli jest odwrotnie, znaczy koszty są większe niż korzyści, żadna przytomna administracja rządowa nie wyda zgody na takie działania. Bo jest to nieracjonalne ekonomicznie.

W Polsce jest inaczej – wiele proponowanych inwestycji wodnych jest z założenia nieopłacalnych, ale ich orędownicy, promotorzy zasłaniają się tym, że dla ratowania ludzi i dobytku normalne kryteria nie powinny być stosowane. Ale coraz więcej ludzi ma świadomość, że ta argumentacja to próba naciągania budżetu państwa na bezsensowne wydatki. Można by powiedzieć, że to skutek nieograniczonych ambicji liderów tej branży, bo jak nie ma kryteriów mogą publicznie twierdzić, że potrzebne nam Siarzewo, zbiorniki takie, jak Katy Myscowa, lub dziesiątki małych zbiorników w terenach gdzie problemy powodziowe nie istnieją. Ale trzeba mieć też świadomość, że z tego żyją tysiące ludzi: projektanci, planiści, wykonawcy itd. Gdyby się zmieniło reguły gry należałoby się nauczyć innych rzeczy. A po co?

Tak jest od kiedy pamiętam z propozycjami dla Kotliny Kłodzkiej od powodzi w 1997 roku. Wspominana z żalem po powodzi w zeszłym roku przez wielu polityków i dziennikarzy koncepcja ochrony kotliny Kłodzkiej, z której zrezygnowano w 2019 roku miała kosztować prawie 5 razy więcej niż oczekiwana redukcja strat. Tak samo jest teraz – wybrana opcja dla Białej Lądeckiej ma kosztować ponad miliard złotych – a są to tylko koszty infrastruktury hydrotechnicznej – nie obejmuje to wykupów gruntów odszkodowań, kosztów innych działań. Dokument skrzętnie omija podanie kwoty, o jaką wielkość te zbiorniki ograniczą straty mimo, że są to łatwo dostępne dane. Pewnie dlatego, że wszystkie straty dla powodzi pięćsetletniej dla Białej Lądeckiej wynoszą tylko 300 mln złotych. A przecież proponowany pomysł nie eliminuje strat w całości – patrząc na liczbę chronionych budynków to pewnie redukuje te kwotę o połowę. Podejrzewam, że na realizacje tej strategii trzeba wydać dzisiaj 5 – 8 razy więcej, niż reedukacja strat w ciągu najbliższych 500 lat. Widać więc, że jest to propozycja inwestycji bez ekonomicznego sensu.

POKUTA ….

Najgorsze jest to, że wśród autorów, czy też konsultantów koncepcji dla Ziemi Kłodzkiej jest sporo osób, których profesjonalizm nie budzi wątpliwości. Ale widać czegoś w tym procesie sporządzania planu zabrakło. Może to jest tak, jak z planami zarządzani ryzykiem powodziowym, gdzie teoretyczny wstęp, podobnie jak w tym przypadku, zawierał wiele słusznych, sprawdzonych na świecie postulatów, ale do realizacji proponuje się jakąś wydmuszkę. Pewnie było jak zwykle – na końcu procesu pojawił się jakiś szef wszystkich szefów i powiedział: teoria – teorią, ale my od lat wiemy jak ma być. I w efekcie odczucia czytelników są takie, jak widzów na pokazie owianego sławą predystigitatora, który zamiast wyjąć z cylindra puszystego białego królika wyciąga za ogon małą  – zabiedzoną myszkę.

Ale przejdźmy do podsumowania  – grzechy autorów koncepcji można sprowadzić do:

stosowanie nieadekwatnych działań do rozwiązania problemów – jestem przekonany, że szukanie przestrzeni dla wielkiej wody wzdłuż rzek, zmniejszenie dynamiki wody w korytach tych rzek, wsparte wykupami domów mieszkalnych (a chętnych jak wynika z badań jest sporo), w połączeniu z innymi kryteriami, niż tylko retencja, lokalizacji suchych zbiorników zwiększyłoby efektywność tych działań w stosunku do obecnych,

aroganckie traktowanie lokalnych społeczności  – traktowanie konsultacji społecznych jako formalności, którą trzeba zorganizować tylko dlatego, bo tak mówią przepisy i instytucje międzynarodowe. Brak wiary, a pewnie i umiejętności, wykorzystania konsultacji, jako źródła informacji o lokalnych problemach, rozwiązaniach i możliwościach ich wdrożenia. Zapewne też nieumiejętność traktowania konsultacji jako źródła siły wspierającej inwestora w szukaniu środków finansowych itd. Ale to grzech kulturowy, który tkwi w polskich instytucjach – można to było zaobserwować w każdym działaniu KZGW – przy sporządzaniu planów zarządzania ryzykiem powodziowym, planów gospodarowania wodami. Konsekwencje są nie tylko takie, że czujemy się petentami, ale to stąd się bierze lekceważenie bezpieczeństwa ludzi mieszkających poniżej zapór.

Lekceważenie analiz opłacalności proponowanych działań – czyli założenie, że można wydać dowolne publiczne pieniądze nie bacząc czy to się opłaca. Ktoś może powiedzieć, że to problem mało ważny dla lokalnej społeczności – bo oczekuje ona głównie skutecznych rozwiązań i jest przyzwyczajona że państwo nie liczy środków na ochronę. Ale tylko z pozoru. Brak takich kryteriów powoduje, że często proponowane im będą rozwiązania, nie tylko ekonomicznie nieefektywne, ale nieskuteczne. Bo nic nie będzie zmuszało do ich szukania. Dla lokalnych społeczności byłoby znacznie lepiej, gdyby autorzy takich koncepcji musieli poszukać rozwiązań naprawdę skutecznych i przynoszących w przyszłości konkretne korzyści. 

O zaskakującej mnie zawsze miłości do autorytarnych rozwiązań, którą mamy w spadku po systemie, który w Polsce skończył się ponad 30 lat temu nawet nie wspominam. Naprawdę zarządzanie systemami społecznymi w oparciu o terminy „nie wolno”, „musisz”, „kara” jest mało skuteczne. I naprawdę warto zadać sobie trochę trudu i poczytać, jak to robią kraje, w których takie działania są społecznie nieakceptowane. 

Podsumowując. Nie ma dyskusji! W ramach pokuty powinna powstać zupełnie inna propozycja redukcji ryzyka dla Ziemi Kłodzkiej. Bo czego by w obecnej koncepcji nie ruszyć to nieodparte jest wrażenie, że jest to pomysł słabo przemyślany, zrobiony w pośpiechu, budzący wątpliwości merytoryczne, nieefektywny ekonomicznie i jak  dodatku mało skuteczny. Autorzy opracowania upatrują w suchych zbiornikach remedium na wszystkie powodziowe problemy, a trzeba mieć świadomość, że skuteczność proponowanego systemu suchych zbiorników to raczej szczęśliwy traf, niż reguła.

Roman Konieczny


[1] Be Aware of Potential Risk of Dam Failure in Your Community

TRZYDZIEŚCI MILIONÓW ZA MILIMETR NICZEGO

Mieszkańcy przeciwni budowie zbiorników w Kotlinie kłodzkiej to paskudne, aspołeczne typy, których powinno się zostawić po powodzi samym sobie i pod żadnym pozorem nie pomagać. „Płaskoziemcy, anty-szczepionkowcy, woda wymyła im resztki mózgu…

Taki jest przekaz zdecydowanej większości z dziesiątków komentarzy pod  tekstem w Gazecie Wyborczej zatytułowanym „Mieszkańcy Kotliny i ekolodzy przeciwko budowie suchych zbiorników”. Profesor Janusz Zalewski, który jest głównym bohaterem artykułu ewidentnie te emocje napędza. Nie dość, że mami wszystkich mirażami nieracjonalnych rozwiązań hydrotechnicznych – przedstawiając je jako cudowne rozwiązania, to jeszcze straszy mieszkańców ziemi Kłodzkiej sugerując, że jak się na zbiorniki nie zgodzą, to się ich wysiedli.

Rysunek 1 Gazeta Wyborcza https://wroclaw.wyborcza.pl/wroclaw/7,35771,31480804,mieszkancy-kotliny-klodzkiej-i-ekolodzy-przeciw-budowie-suchych.html

Profesor jest zbyt doświadczonym i bystrym człowiekiem, by można było traktować to, co mówi, jako spontaniczne bajdurzenie, które się zdarza politykom. Może nie ogarniać złożoności problemów związanych z redukcją ryzyka powodziowego, bo od kilkudziesięciu lat jest promuje tylko zbiorniki (a to mały wycinek problemu), ale z pewnością wie, z jak złożoną materią ma do czynienia. A poza tym, jako matematyk z wykształcenia powinien przynajmniej doskonale liczyć. A w tekście w Wyborczej tego nie widać. Trzeba przyznać, że bardzo zmienił, sądząc z publicznych wypowiedzieć swoja optykę na ryzyko powodziowe, ale wciąż w jego wywiadach dominuje sztuczna retencja – która jest tylko jedną z możliwości ograniczenia strat.

Czy koncepcja dla Kłodzka była ekonomicznie uzasadnione?

W większości krajów świata jest tak, że jak się wydaje publiczne pieniądze, musi to mieć poważne uzasadnienie czyli dawać oczekiwane efekty i być efektywne ekonomicznie. Efektywne oznacza, że korzyści z inwestycji mają być większe od kosztów. Profesor twierdzi w tym artykule, że proponowane w 2019 roku zbiorniki są rozwiązaniem pod tym względem wyjątkow, bo ich koszt miał wynieść 1,5 miliarda złotych, a przecież w 2024 roku straty powodziowe sięgnęły 4 miliardów złotych. Powiedzmy sobie wprost – porównywanie kosztów rozwiązań dla Kotliny Kłodzkiej, które nie mają żadnego wpływu na Odrę, ze stratami dla całej południowo zachodniej Polski, to tak jak porównywanie talerzyka sałatki z kotłem zupy pomidorowej. A mówienie o efektywności kosztowej tego rozwiązania to jakieś nieporozumienie. Dyskutowana w 2019 roku koncepcja miała być bowiem według dokumentacji pięć razy droższa od redukcji strat, jaką miała przynieść (koszt inwestycji wynosił 1,65 mld złotych, a 340 milionów złotych miała wynieść reedukacja strat). Nic lepszego z materiału, który wtedy przygotowano nie dało się zresztą wykręcić, bo koszty każdego z rozpatrywanych wtedy w analizie 16 suchych zbiorników były wyższe od 4 do 20 razy niż korzyści. W żadnym demokratycznym kraju, w odróżnieniu od krajów autorytarnych, taki projekt by nie przeszedł do dalszej fazy. Nikt by na niego nie dał środków, ale też nikt by takiego projektu publicznie nie prezentował, bo to zwykły zawodowy obciach. W Polsce to żaden wstyd  – można pokazać wiele planów inwestycji forsowanych przez Wody Polskie, które mają znacznie gorsze wskaźniki opłacalności ekonomicznej niż propozycja dla Ziemi Kłodzkiej. Przykłady?: stopień Siarzewo, zbiornik Katy Myscowa i wiele innych.  

Sceptycy mogą powiedzieć, no dobrze, ale może czasem warto zapłacić więcej za poczucie bezpieczeństwa i choćby obniżenie kulminacji powodziowej. Problem w tym, że projekcie niczego istotnie zmieniającego sytuacje powodziową na terenie ziemi Kłodzkiej nie było. Na przykład na rzece Ścinawce obliczenia skuteczności proponowanej koncepcji w 8 na 12 punktów wzdłuż rzeki w ogóle wykazywały ograniczenia poziomu wody lub ograniczenie było mniejsze niż 50 cm. A na tej rzece przewidywano budowę 2 zbiorników. Na Nysie Kłodzkiej było podobnie – czyli brak większej redukcji powodzi w połowie z 15 przekrojów obliczeniowych – mimo zaprojektowanych na Nysie dwóch zbiorników. W efekcie w Kłodzku, w którym straty są największe (60% strat w całym powiecie kłodzkim), obiecywana redukcja to… 54 cm, przy poziomie wody na wodowskazie dla powodzi stuletniej około 600 cm (250 cm to stan alarmowy). Choćby nie wiem jak naciągać, tak zwaną dobrą wolę, trudno to uznać za wynik obiecujący. A tak na marginesie cała ta koncepcja drogo wychodzi  – ponad trzydzieści milionów złotych za milimetr redukcji powodzi w Kłodzku. Ja bym się tym nie chwalił.

Rysunek 2 Poziomy wody w dwóch różnych miejscach Kłodzka w 1997 roku – redukcja o 54 cm nie obniżą tego poziomu w znaczący sposób.

Warto w kontekście tych informacji zwrócić uwagę na inne, wprowadzające w błąd mieszkańców i opinię publiczną sugestie. Koncepcje zbiornikowe są zwykle przedstawiane jako stuprocentowe zabezpieczenie przed powodzią. Nikt nie opowiada, że to będzie obniżenie kulminacji o kilkanaście procent jak w Kłodzku (w stosunku do wody 1%), nikt nie mówi, że powódź może być większa niż ta, na którą zbiorniki projektowano – wtedy zbiorniki nie zadziałają, a nawet mogą być zagrożeniem. Nikt też nie opowiada, że nawet w normalnych warunkach ich skuteczność zależy od układu opadów. Zbiorniki przedstawia się jako kopułę ochronną, która pozwoli wszystkim żyć długo i szczęśliwie z poczuciem pełnego bezpieczeństwa. Mało kto wie, że to bzdura, że takiego potencjału zbiorniki nie mają. Bezpieczeństwo wymaga wielu innych działań, które hydrotechnika może uzupełniać, ale nie potrafi ich zastąpić.

Straszą wysiedleniami – czyli przymusem

Tekst artykułu w Wyborczej zaczyna się paskudnie – bo od próby nastraszenia mieszkańców niechętnych budowie zbiorników. Profesor Zalewski mówi: „Wariant ochrony przeciwpowodziowej bez suchych zbiorników oznacza, że skala przesiedleń mieszkańców byłaby ogromna. Na całym terenie objętym powodzią wskazano bowiem 15 tysięcy zabudowanych działek.”

W tych dwóch zdaniach są dwie tajemnicze informacje. Pierwsza to liczba zagrożonych obiektów – 15 tysięcy. Skąd się to wzięło – nie wiem. Według map ryzyka powodziowego, przygotowanych przez Wody Polskie, w strefie powodzi 1% (na taka wodę projektuje się koncepcje ochrony) wzdłuż całej Nysy – nie tylko w Ziemi Kłodzkiej – jest raptem 3,5 tysięcy budynków. Razem z garażami 😊. Nawet w strefie powodzi 500 letniej jest 3 razy mniej budynków niż podane 15 tysięcy. Ale tu być może winę za nieprawdziwe informacje ponoszą Wody Polskie, które takie informacje rozpowszechniają i wprowadziły profesora w błąd.

Druga tajemnica wynikająca z cytowanych zdań zawarta jest w sugestii, że będzie się przesiedlać zagrożonych. Formułując to bardziej po ludzku przekaz jest taki: „Kochani – jeśli się nie zgodzicie na budowę suchych zbiorników powodziowych, które maja Was chronić, to sorry-batory ale się po prostu Was przesiedli. Dla Waszego dobra.”  W Polsce po powodzi w 2010 weszła w życie tak zwana specustawa o szczególnych zasadach przygotowania do realizacji inwestycji w zakresie budowli przeciwpowodziowych, która pozwala na wywłaszczenie na cele publiczne, takie jak budowa wałów przeciwpowodziowych, kanałów ulgi, polderów przeciwpowodziowych, czy sztucznych zbiorników przeciwpowodziowych. Ale nie daje ona Państwu prawa do wywłaszczenia z ziemi dlatego, że ktoś jest zagrożony przez powódź. Więc jest to jakiś nowy – rewolucyjny koncept. Znowu nie wiem, czy to manipulacja, czy znowu Wody Polskie.

Tak na marginesie, nie znam kraju w którym wysiedla się ludzi dla ich dobra z takich jak wyżej powodów. Może na Haiti – gdzie wiele lat temu prezydent wykupił kawał gruntu, by przesiedlić jedno z plemion, którego wyspę zalewa powoli morze, co jest spowodowane zmianami klimatu. Albo w Lagos w Nigerii, gdzie podnoszący się poziom morza również zagraża mieszkańcom. Ale w Kotlinie Kłodzkiej?

Czy mieszkańcy Kotliny Kłodzkiej to jednostki aspołeczne ?

W opinii wielu ludzi ziemia kłodzka to jedno z najbardziej urokliwych miejsc w Polsce, gdzie przeniosło się wiele osób z całej Polski a gdzie podstawą rozwoju jest turystyka. Atrakcji tu co niemiara – trzeba pamiętać że sama Kotlina to jakieś kilkanaście procent tego terenu – reszta to góry. Jest gdzie spacerować, widoki są piękne. I jest też co zwiedzać – to przecież obszar gdzie ścierały się wpływy wielu państw i wielu kultur, więc zamków, warowni jest tu do zwiedzania sporo. Trudno się dziwić, że lokalne społeczności maja w strategiach rozwoju zapisaną na pierwszych miejscach turystykę.

Wracając do tematu powodzi w tym kontekście trudno się dziwić mieszkańcom, że protestują przeciwko budowie hydrotechnicznych kolosów – w dodatku mało skutecznych. Wystarczy sobie wyobrazić czym byłyby w tym krajobrazie proponowane do realizacji zapory suchych zbiorników. Wysokość niektórych zaplanowano na ponad 30 m, czyli 10-cio piętrowego budynku (średnia wysokość to ponad 20 m), zaś długość sięga 700 m (średnia długość 460).Szerokość podstawy takich obiektów powinna zwykle wynosić 5-cio krotność ich wysokości, czyli niektóre z nich u podstawy będą miały 150 m. Łatwo sobie wyobrazić, że taki 32 metrowy obiekt o długości 500 metrów to obiekt wysokości 10 pięter, szerokości rynku we Wrocławiu i długości dwu i półkrotnie większej niż ten rynek. I takich obiektów może być z 10.

Rysunek 3 Cytat – Gazeta Wyborcza – relacja ze spotkania w kościele w Stroniu Śląskiem w listopadzie 2024 https://wroclaw.wyborcza.pl/wroclaw/7,35771,31430525,krajobraz-ziemi-klodzkiej-po-powodzi-zbiorniki-retencyjne-nadal.html

Te gigantyczne ziemne wały staną się trwałym elementem krajobrazu ziemi kłodzkiej. To nie ściągnie na ziemię kłodzką miłośników pięknych krajobrazów. Raczej turystów zainteresowanych obejrzeniem jednej z większych osobliwości hydrotechnicznych na świecie. 

Rysunek 4 Kotlina Kłodzka, Suchy zbiornik Szalejów Górny (Suchy zbiornik przeciwpowodziowy na rzece Bystrzyca Dusznicka w miejscowości Szalejów Górny | Modernizacja Roku)

… a wszystko to dla naszego dobra

Tak naprawdę, w takich tekstach przeraża mnie przedmiotowy stosunek do przesiedlanych przymusowo ludzi. Przekonanie, że jak się komuś zapłaci rynkową wartość traconego majątku i powie patrząc głęboko w oczy „musisz się wynieść dla dobra innych”, to załatwia wszystkie problemy. Nie – nie załatwia. Wystarczy spróbować postawić się w sytuacji tych ludzi, którzy poza mieszkaniem tracą pracę, kontakt z sąsiadami i przyjaciółmi, częścią rodziny, a ich dzieci świat dzieciństwa, szkoły, znanych nauczycieli i przyjaciół. A wszyscy tracą bliskość w sercu z miejscem – gdzie żyli, krajobrazem – który im towarzyszył dzień w dzień i lokalną społeczność – która była ich sąsiedztwem. Zmiana siedliska, nawet po katastrofie, która zdemolowała poczucie bezpieczeństwa, to dramat dla całej rodziny. I każdy normalny obywatel ma prawo oczekiwać, że władza planując takie zmiany w życiu innych ludzi, weźmie to  pod uwagę. I nie będzie używała mówiąc do dziennikarza, czyli do nas, słów w rodzaju „ skala przesiedleń będzie musiała być ogromna”.

Myślę, że warto to podkreślać, bo czytając komentarze do tekstu w Wyborczej można odnieść wrażanie, że przedmiotowe traktowanie ludzi ma w Polsce duże społecznie spore poparcie. Oczywiście wiem, że tylko część tych komentarzy to społeczny brak empatii, ale część z nich to po prostu opinie zamodelowane artykułem. Choćby takie jak ta: „Myślałam, że fakt iż jeszcze nie wyschło po powodzi, spowoduje, że ludzie będą inaczej patrzeć na plany ochrony przed następną katastrofą, ale widzę, że byłam strasznie naiwna.” Powiedzmy wprost – naiwna wiara w każde słowo, jakie jest wypowiadane w prasie przez osoby przedstawiane jako eksperci, to nasze prawo, ale obowiązkiem  prasy jest weryfikowanie, czy informacje są prawdziwe, czy służą manipulacji naszą świadomością.  

Roman Konieczny

Świat na opak, a nikomu nie przeszkadza

ZEWSZĄD LARUM w sprawie braku zbiorników powodziowych. A po redakcjach biega niejaki dr Grzegorz Chocian, prezes wspieranej i hołubionej przez PIS Fundacji Konstruktywnej Ekologii ECOPROBONO, który opowiada, że powódź mieliśmy przez Niemców. Oni już dawno przekupili ekologów, by blokowali budowę zbiorników przeciwpowodziowych w Polsce, żeby nas zatopić. Pana Chociana też próbowali przekupić, ale jako patriota się nie dał. To znaczy nie wziął. Jednocześnie wie, że ekolodzy wzięli. Wie nawet którzy, ale nie powie!

Mimo, że opowieści Pana Chociana są mniej wiarygodne niż opowieści barona Munchhausena, o tym, jak to sam siebie z bagna wyciągnął za włosy, to wiara; że Niemcy dybią na naszą cześć i życie czyni cuda. O jego patriotycznym geście niebrania od Niemców rozpisały się natychmiast wszystkie prawicowe redakcje – nie tylko katolickie. Nikomu nie przeszkadza, a może uznano to za atut, że Pan Chocian uczestniczy w różnych dyskusjach: a to o ściemie klimatycznej, a to o istotnym dylemacie, czy ekolodzy jedzą, czy nie jedzą dzieci. Ale facet dobrze wygląda, budzi zaufanie i fajnie gada!

Jak mizernie na tym tle wypadają fachowcy, według których zbiorniki – nie uzupełnione innymi działaniami: naturalną retencją, ograniczaniem zabudowy terenów zalewowych, rekomendacjami budowlanymi i poprawą działania systemów reagowania – niewiele znaczą. Kto ich słucha?!! To sztywniacy, którzy nudzą, w dodatku to co mówią nie jest sexy.  Z ich opowiadań wynika również, że sami sobie jesteśmy winni. Też coś! Więc, jak mamy takich fachowców, to skąd, jako społeczeństwo mamy wiedzieć, że zbiorniki bywają fajne i skuteczne, ale tylko w pewnych warunkach. Bo na przykład, jak się wleje do nich wody za dużo, to stają się zagrożeniem. Czasem piekielnym. A w dodatku, czego nikt w Polsce nie mówi, nie ma systemów ostrzegania i ewakuacji mieszkańców przy katastrofie takich zapór. Nie mówiąc już o regulacji zabudowy na zagrożonym przez taką katastrofę terenie. Prawicowe media tego nie czują. Za trudne. Więc Chocian wygrywa!

Dlaczego nie ostrzegano ludzi po awarii zapory

W Kotlinie Kłodzkiej było sześć suchych zbiorników. To nie są zbiorniki retencyjne, które łapią wodę a potem trzymają do wykorzystania dla innych celów, np. rolniczych. Łapią wodę jak płynie jej bardzo dużo, a potem natychmiast powoli wypuszczają aż znów będą puste. Nie są sterowane – pracują automatycznie.

W połowie września deszczu spadło tyle, że trzy z sześciu zbiorników na ziemi kłodzkiej zostały przepełnione, (czwarty chyba też, ale nie mam dokładnych danych), czyli stały się nieskuteczne. O dwóch z nich mówiło się, że są zagrożone, bo woda zaczęła się przelewać górą. Co nie jest niczym dziwnym, bo tak ma być, ale było jej tyle, że budziła obawy, że coś się stanie. Burmistrzowie poniżej zbiorników zarządzili nawet ewakuację. Zawaliła się tylko jedna zapora – w Stroniu.

Dlaczego Wody Polskie odpowiedzialne za obiekty hydrotechniczne nie ostrzegły mieszkańców Stronia, Lądka i Kłodzka o tym, że z zaporą w Stroniu coś się stało. Zwykły unik. Informację, że pękła tama przekazał radny ze Stronia, który sfilmował ten moment, a film wysłał natychmiast do dziennikarki z portalu Kłodzko24. Ta powiadomiła starostę – a urząd próbował podobno przez godzinę potwierdzić te informację w zarządzie wodnym Wód Polskich. Nie do końca zresztą wiadomo po co, bo film był jednoznaczny. W tym czasie fala zalała już Stronie i Lądek a po dwóch kolejnych godzinach dotarła do Kłodzka.

Zniszczona zapora w Stroniu Śląskim (fot. Jacek Engel, Fundacja Greenmind)

Wody Polskie powiadomiły samorząd ponad dwie godziny po zdarzeniu; a Tymczasem fala ze zbiornika, prawie dwumetrowa, demolowała po drodze wszystko, co napotkała. Żal było patrzeć na to ludzkie nieszczęście.

Zagrożenia od zapór

Powstaje oczywiście pytanie, czy warto się tym zajmować, skoro katastrofy zapór to incydentalna sprawa. Oczywiście, że takie zdarzenia są rzadkie – ale się zdarzają. Szacuje się że od 2000 roku na świecie było 450 awarii dużych zapór. I liczba awarii z roku na rok rośnie, bo większość zapór robi się coraz starsza. W Polsce mieliśmy kilka katastrof podobnych, jak ta, w Stroniu Śląskim. W 2010 pękła w  zapora Niedów na rzece Witce. Zginęła jedna osoba, a starosta zgorzelecki wraz z kierowcą zmyci z drogi przesiedzieli noc na drzewie i dopiero rano uratowali ich strażacy. Prawie 10 lat wcześniej pękła, będąca w budowie, zapora Wióry – nikt nie zginął, ale straty sięgały 6 milionów. Najbardziej tragiczna katastrofa w Polsce miała miejsce w 1967 roku – pękł zbiornik poflotacyjny kopalni Konrad – zginęło 18 osób, kilkaset było poszkodowanych a zniszczonych domów było ponad 100.

Trzeb jednak mieć świadomość, że może być znacznie gorzej. W roku 2018 opracowana została Wstępna Ocena Ryzyka Powodziowego stanowiąca podstawę do modyfikacji map zagrożenia i ryzyka powodziowego. W ramach tego dokumenty przeanalizowano 25 zapór wyższych niż 10 m. Okazało się; że w Polsce, w strefie zagrożenia katastrofą tych zapór jest 219 tysięcy różnego rodzaju obiektów, w tym ponad 106 tysięcy budynków mieszkalnych i ponad 80 tysięcy przedsiębiorstw zatrudniających ludzi. Statystycznie rzecz biorąc w strefach zagrożenia mieszka lub pracuje ponad 0,5 mln ludzi. I prawdę mówiąc nie mają oni żadnej ochrony ze strony Państwa, które jest właścicielem istniejących i promotorem budowy kolejnych zapór.

Przyczyny awarii zapory (Stowarzyszenie Urzędników ds Bezpieczeństwa Zapór Państwowych, https://damfailures.org/lessons-learned/intervention-can-stop-or-minimize-consequences-of-a-dam-failure-warning-signs-should-not-be-ignored/)

Katastrofy zapór to tylko część problemu

Trzeba też pamiętać, że awaria zapory to tylko jedna z przyczyn, powodujących, że zbiornik nie poprawia; ale pogarsza sytuację ludzi mieszkających poniżej. W 2021 roku wystąpiły potężne powodzie w Niemczech i Belgii, w których zginęło ponad 250 osób. Było wiele incydentów spowodowanych pęknięciem małych zapór (np. zapora w Wassenberg), ale zdarzało się, że zła praca większych zbiorników zalewała miasta. Po prostu dlatego, że dopływy do zbiorników były większe niż te uwzględniane przez projektantów. Przykładem jest 66 metrowa zapora w Belgii na rzece Vesdre zamykająca zbiornik o pojemności 25 mln m3. Prognozowano duże opady, ale decydenci myśleli, że woda zmieści się w zbiorniku. Nawet nie spieszono się z wypracowaniem dodatkowej rezerwy. Kiedy okazało się, że woda wypełnia 70% pojemności, a dalej dopływa w ogromnych ilościach, zdecydowano się na awaryjnie na zrzuty 45 m3/s, zalewając miasta poniżej. Po kilku następnych godzinach spuszczano już trzy razy tyle i zaczęto się obawiać awarii zbiornika. Na szczęście tak się nie stało, ale zginęło kilkanaście osób, a co piaty człowiek mieszkający poniżej zbiornika stracił dom.

Podobna sytuacja miała miejsce w czasie wrześniowej powodzi. Wody Polskie, przestraszone tym co się dzieje na górze Kotliny Kłodzkiej, katastrofą w Stroniu Śląskim, czy katastrofą zapory Topola, zaczęły zwiększać rezerwę w zbiorniku nyskim zrzucając znacznie więcej wody niż przewiduje instrukcja sterowania zbiornikiem, wobec czego zalane zastały szpital i sąsiadująca siedziba straży pożarnej. I sądząc z delikatnych wypowiedzi szefów tych instytucji żadna z nich nie została ostrzeżona lub zrobiono to w ostatniej chwili. Spowodowały też najprawdopodobniej zagrożenie dla miasta obciążając tym zrzutem wały poniżej zbiornika tak bardzo, że wyglądało na to, że zostaną przerwane. Burmistrz zarządził ewakuację całego miasta, czyli czterdziestu tysięcy osób.

Tak więc nie tylko katastrofy zapór są  dla ludzi groźne, ale również awaryjna, nie przewidziana instrukcjami praca zbiorników retencyjnych. Co przy zmianach klimatu zdarza się to coraz częściej. Ale czy my, mieszkający poniżej zapór o tym wiemy? Czy możemy się spodziewać, że ktoś myśli o naszym bezpieczeństwie?

Przelewająca się zapora w Pilchowicach (https://legaartis.pl/blog/2024/09/16/zapora-pilchowicka-nie-wytrzymala-woda-zaczela-sie-przelewac/)

Czy jest jakaś nadzieja, że się poprawi?

W Polsce nie ma systemów ostrzegania przed katastrofami zapór. Wiem, że zaraz się ktoś wyrwie i powie, że to nieprawda, ale nie będzie miał racji. Bo nawet jeżeli gdzieś istnieją, to żadna z miejscowości zlokalizowanych wzdłuż rzek poniżej zapór o nich nie wie. Czyli de facto ich nie ma. W Internecie, w którym jest wszystko, temat też nie istnieje. Najbardziej zdumiewa, że nikt się tym nie martwi.

Można się zapytać dlaczego tak jest, skoro w 2007 roku wprowadzono przepis[1], mówiący, że obiekty, których wysokość jest większa niż 2 m, a pojemność związanego z nim zbiornika przekracza 0.2 mln m3 muszą mieć określony zasięg zalewów na wypadek katastrofy oraz sposób ostrzegania i ewakuacji mieszkańców. To znaczy, że wszystkie obiekty w Kotlinie Kłodzkiej takie systemy powinny mieć. Czy mają – nie wiem, bo żadna instytucja o tym nie mówi. I żaden z nich nie zadziałał.

Dlaczego tak jest? Podejrzewam, że brak publicznie dostępnych informacji o możliwości awarii zapory, skutków tego zdarzenia i systemów ostrzegania jest efektem naszych fiksacji związanych z infrastruktura krytyczną. Wynikającym z przekonania, że jak coś znalazło się na liście infrastruktury krytycznej to wszystko co jest z tym związane musi być tajne. A konsekwencją jest przekonanie, że gdy obszary zalewów są tajne, to i system ostrzegania mieszkańców przed katastrofą też musi być tajny. Jak ktoś o niego spyta, to się mówi „yyyyyy”, a oczami daje do zrozumienia, że sprawa jest poważna. Wiem, że brzmi to jak opis jakiś poważnych deficytów umysłowych, ale nie znajduję innego wytłumaczenia.

Warto dodać, że w ostatnich latach udostępniono mapy zalewów od chyba 20 zbiorników na Hydroportalu. To krok w dobrą stronę, ale konia z rzędem temu, co  kto potrafi te mapy przeczytać.

Prawo rzeczywiście definiuje, że zapory są obiektami ważnymi ze względu na bezpieczeństwo Państwa. Rozporządzenie Rady Ministrów w sprawie obiektów szczególnie ważnych dla bezpieczeństwa lub obronności państwa oraz ich szczególnej ochrony mówiło do 2022 roku:

Paragraf 2. Obiektami szczególnie ważnymi dla bezpieczeństwa i obronności państwa, zwanymi dalej „obiektami”, są:
11. zapory wodne i inne urządzenia hydrotechniczne, których awaria może spowodować zatopienie terenów o powierzchni powyżej 500 km2 albo obszaru o mniejszej powierzchni, na którym znajdują się budynki mieszkalne lub obiekty uznane za szczególnie ważne dla bezpieczeństwa i obronności państwa;

Co w praktyce znaczyło, że praktycznie wszystkie takie obiekty były ważne dla bezpieczeństwa itd. Tyle, że w 2022 roku usunięto z niego słowa „budynki mieszkalne lub”, co wykluczyło według mnie z listy infrastruktury krytycznej większość niewielkich zapór. Ale wygląda na to, że nikt tej zmiany nie zauważył i wszystko nadal jest tajne!

Co z tym zrobić.

Na co dzień jestem spokojnym człowiekiem, ale w tym przypadku szlag mnie trafia. To niesamowite, że instytucje publiczne forsują budowę zbiorników retencyjnych z argumentem, że gdyby je w Kotlinie Kłodzkiej zbudowano to zapobiegły by tragedii. Wystarczy zajrzeć do dokumentacji projektowej tych zbiorników, by wiedzieć, że to bzdura. Ilość woda jaka we wrześniu przepływała przez miasta w Kotlinie Kłodzkiej była znacznie większa niż możliwości zagospodarowania jej przez te zbiorniki. A bezmyślna promocja odbywa się po serii przykładów, że zbiorniki sobie z powodzią nie poradziły. O czym na własnej skórze przekonali się nie tylko mieszkańcy Nysy, Paczkowa, miejscowości poniżej Pilchowic, Jarmołtówka i innych miejsc.

Zniszczenia w Stroniu Śląskim (fot. Jacek Engel Fundacja Greenmind)

Wszystko to przy jednoczesnym kompletnym bagatelizowaniu bezpieczeństwa ludzi mieszkających poniżej zbiorników. Utajnianie informacji o ich stanie, brak dostępnych map zalewów dla wszystkich zbiorników przewidzianych w prawie, oraz jasnych i testowanych systemów ostrzegania przed katastrofami.

Takich zaniechań i błędów w zarządzaniu ryzykiem powodziowym jest mnóstwo i nikt się za ich rozwiązanie nie zabiera. Tylko klepie, jak Pan Chocian jakieś spiskowe teoryjki i z marsem na czole występuje przed ludźmi opowiadając kocopoły o tym, jak uszczęśliwią nas kolejne zbiorniki retencyjne.

Nie chcę na koniec robić szczegółowej wyliczanki, ale zaniedbania dotyczą wielu aspektów. Generalnie systemów ostrzegania przed powodzią (nie tylko dla zbiorników). Rzućcie okiem na strony poszczególnych gmin w Kotlinie Kłodzkiej, nigdzie informacja o systemie ostrzegania, czyli o tym kto, kiedy, w jakiej sytuacji będzie ostrzegał i co należy zrobić jak się ostrzeżenie pojawi (jakie są bezpieczne drogi, gdzie się ewakuować) nie występuje! Nigdzie! Tak jest, w całym kraju, naprawdę z małymi wyjątkami.

Gdzie są skuteczne, a nie groteskowe, jak obecnie, instrumenty wpływania na zabudowę terenów zalewowych, czy to ograniczenia zabudowy, czy programy dobrowolnych wykupów. Gdzie instrumenty, choćby rekomendacje, jak budować i jak zabezpieczać istniejące domy na terenach zalewowych? Ta lista jest naprawdę długa, ale wygląda na to, że nikogo to nie interesuje. Można odnieść wrażenie, że PGW Wody Polskie to instytucja, która nie rozumie swojej roli w ograniczaniu ryzyka powodziowego. W sumie idzie ręka w rękę z Panem Chocianem. Spokojnie wydaje publiczne środki na działania, które nie przynoszą efektów.

Roman Konieczny


[1] Rozporządzenie Ministra Środowiska z dnia 20 kwietnia 2007 r. w sprawie warunków technicznych, jakim powinny odpowiadać budowle hydrotechniczne i ich usytuowanie – Dziennik Ustaw – rok 2007 nr 86 poz. 579 – INFOR.PL

MIAŁA BYĆ TROSKA O ŚRODOWISKO, A WYSZŁO WIELKIE NIC

Staram się rozumieć motywacje: strajki rolników, związkowcy wykorzystujący te strajki, politycy wykorzystujący związkowców, manipulanci wykorzystujący ogólny brak wiedzy… I jeszcze nasza pokręcona historia, której efektem jest kompletny brak zaufania do władzy i tego, co ona mówi. Wszystko rozumiem. Ale przydałaby się do cholery jakieś wyjaśnienie dla nas – zwykłych ludzi. I co nie mniej ważne – odrobina szacunku dla tych tysięcy ludzi z wielu krajów Europy (również z Polski), którzy przez kilka lat tworzyli, uzgadniali i negocjowali propozycje przepisów w zakresie poprawy jakości środowiska. Bo robili to po to, by przygotować Europę na gorsze czasy. Kombinowali, jak znaleźć równowagę między niezbędnymi zmianami, a kosztami ich wdrożenia. Szukali rozwiązań. Z troską identyfikowali grupy, które mogą na tym stracić. Negocjowali terminy. Wobec tego i im, i nam coś się należy. Myślę o szacunku polegającym na tym, że politycy, poza decyzjami opowiedzą nam dlaczego jest ona taka, a nie inna. Czyli powiedzą co źle działa, jaki mamy plan – by to poprawić i czemu współpraca z innymi krajami nam nie pasuje.

A wyjaśnienie dlaczego wdrożenie tych europejskich przepisów naprawdę nie jest trudne. Jakie zdarzenia pogodowe powodują, że rolnictwo ponosi duże straty? Powodzie? Nie –  bo w rolnictwie to 3% wszystkich strat. Huragany? – też nie, bo to 1%. Naprawdę znaczące straty, bo aż 77% wszystkich spowodowanych katastrofami pogodowymi, powodują susze. Wg raportu IOŚ z 2019 roku to 77% z sześciu miliardów złotych rocznie, a w ciągu ostatnich 20 lat to podobna część ze stu osiemdziesięciu miliardów. Niezła kasa! Czy coś robimy, by jej nie tracić? Premier właśnie powiedział tyle, że w tej sprawie z Europą nam nie po drodze. Dlaczego Panie Premierze?

Skąd się biorą susze rolnicze? Zacznijmy od aktualnego przykładu. Pierwsze miesiące tego roku były znacząco mokre – dużo padało, ale już w maju dowiedzieliśmy się, że pół Polski jest pod wpływem suszy. To co się z tą wodą z opadów stało? Po prostu odpłynęła! Przez poprzednie lata robiliśmy wszystko, by opady nie zasilały wód podziemnych i gruntowych, a cała woda z opadów, jak najszybciej spłynęła do morza. Konkrety? Gospodarka leśna jest prowadzona dla robienia biznesu na drewnie i nie wspomaga retencji wód. Szkoda, bo lasami pokryta jest 30% powierzchni kraju. Samo rolnictwo przez ostatnich kilkadziesiąt lat spowodowało, że straciliśmy większość terenów podmokłych i bagiennych, które retencjonują wodę (osuszono je pod uprawy), a systemy melioracji rolnych mają za zadanie odwodnienie pól, a nie ich nawodnienie. Jakby tego wszystkiego było mało, to w miastach w niesamowitym tempie uszczelniamy powierzchnię, w niektórych zlewniach miejskich rzek zdarza się, że aż kilkadziesiąt hektarów rocznie. A na końcu – całą wodę, która spłynie z pól, lasów i uszczelnionych powierzchni, staramy się odprowadzić jak najszybciej do morza. Po to przecież przez 150 lat uregulowaliśmy ponad 70% rzek.

Byliśmy głupi, że robiliśmy takie rzeczy? Nie byłbym tak radykalny – raczej brakuje nam wyobraźni. Historia uczy, że są działania, które wdrażane z rzadka są opłacalne i nikomu nie szkodzą, ale po przekroczeniu pewnej ilości, pewnej masy krytycznej okazują się dewastujące i zagrażające nam samym. A my tę masę krytyczną nie dość, że dawno przekroczyliśmy, to w dodatku powtarzamy te błędy z uporem godnym lepszej sprawy.

Nature Restoration Law to prawo, które ma doprowadzić do naprawy tych zmian w całej Europie. I niewiele ma to wspólnego z rolnikami. Najkrócej wyraził to profesor Witold Kotowski w rozmowie z Oko.press: Rolnicy nie sprzeciwiają się przecież działaniom poprawiającym żyzność gleb ani przeciwko przywróceniu naturalności lasom czy odzyskaniu ciągłości rzek. Nie są przeciwko odbudowie populacji owadów zapylających – a to wszystko są zapisy NRL. Być może rolnicy nie wiedzą, co jest elementem NRL.

Rozmowy z protestującymi w Przyborowicach (fot. MRiRW)

W dodatku, straszy się rolników, że prawo unijne odbierze im część łąk, która pochodzi z osuszonych torfowisk i każe je zalać. To kolejne baliwernie – wg profesora Kotowskiego nie musimy zalewać łąk – „Możemy te cele osiągnąć nawodnieniami terenów w parkach narodowych i na gruntach Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa.”

To pokazuje, jak wielki jest obszar niewiedzy w sprawie celów i metod proponowanych w przepisach dotyczących odtwarzania środowiska. Więc nawet jeśli ze względów politycznych trzeba obecnie „zjeżyć sierść” i okazać „męstwo i władzę” warto zacząć o tym rozmawiać z nami, jak z obywatelami. A do tego służą instytucje państwa. Wiem, że narzędzia komunikacji państwa z obywatelami są w Polsce w powijakach. Warto zwrócić uwagę, że premier sam przekazuje, co ma do powiedzenia – czuje więc, że tu nie ma sprawnego systemu. Warto zacząć ten system budować. A w naszej konkretnej sprawie Nature Restoration Law trzeba by struktury państwa przekonały nas, że to niezbędne działania, by w przyszłości było mniej susz, strat powodziowych, niepotrzebnych chorób wynikających z zanieczyszczeń, czy śmierci spowodowanymi wyspami ciepła w miastach. Bo inaczej, obietnice, że się tym zajmiemy sami, może później, może jakoś… pozostaną puste.

Roman Konieczny

PRZEPRASZAM CIĘ WINETOU… czyli czego Wody Polskie nie mają, a mieć powinny

Sformułowanie Kadena Bandrowskiego „Radość z odzyskanego śmietnika” ma więcej niż sto lat, a jak ulał pasuje do obecnej sytuacji. Kaden w powieści Generał Barcz opisał nim emocje Polaków po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku. Tak wtedy, jak i dziś (oczywiście toute proportion gardée – jak mawiała ciotka mojego przyjaciela), jest podobnie: cieszymy się, że w połowie października koszmary przeszłości przegrały. Problem w tym, że z szafy z upiorami nie wszystko wypadło. Jednak pozytywną konsekwencją tych dużych emocji jest potrzeba, by coś zrobić, włączyć się w jakieś działania: naprawić zepsute, odtworzyć zmarnowane, czy zbudować lepsze niż kiedykolwiek było. I nie ma znaczenia, czy to coś zdewastowała obecna władza, czy spiepszyliśmy to kiedyś sami.

Dotyczy to oczywiście wielu dziedzin, ale ze względu na zawodowe zainteresowania męczy mnie pytanie, co trzeba zmienić w gospodarce wodnej. Pomijając  wymagania znane i oczywiste, jak konieczność oddzielenia sfery zarządzania majątkiem skarbu państwa od planowania, przesunięcia instytucji do sfery ochrony środowiska, czy odejścia od zarządzania poprzez spec ustawy.

Woda, zasoby, gospodarka – co powinno się zmienić?

Kluczową sprawą jest według mnie zmiana systemu zarządzania. To, że obecny system służy głównie do realizacji politycznych ambicyjek władzy to wiemy. Najpaskudniejsze jego cechy unaoczniła katastrofa na Odrze, kabaretowe reakcje odpowiedzialnych instytucji oraz absurdalne działania naprawcze, jakie w specustawie odrzańskiej zaproponowano. Jakie cechy powinien mieć system zarzadzania, by podobne sytuacje nie były możliwe.

Warto na wstępie sobie uświadomić, że cele i zadania gospodarki wodnej zmieniały się istotnie w ciągu ostatnich lat. Choćby dlatego, że woda w świadomości społecznej i przepisach przestaje być powoli traktowana, jako „zasób”, z którym można robić co się chce. Ramowa Dyrektyw Wodna Unii Europejskiej sprzed 20 lat mówi o tym tak: „Woda nie jest produktem handlowym, takim jak każdy inny, ale raczej dziedziczonym dobrem, które musi być chronione, bronione i traktowane jako wartość sama w sobie”. Zaczynamy patrzeć na rzeki, jeziora i morza inaczej niż dotąd – dostrzegamy ich specyfikę i potrzeby. I powoli dociera do nas, że w naturalnej postaci te elementy natury dają nam więcej korzyści i stwarzają mniejsze zagrożenia.

Kluczowe są cztery elementy: niezależność od polityków i grup interesów, zaufanie do instytucji gwarantujące zgodne z prawem działania wszystkich aktorów, podstawowe standardy planistyczne gwarantujące, że plany są realizowalne i skuteczne, oraz potencjał analityczny instytucji pozwalający im na reagowanie na problemy i nowe wyzwania. Symbolizują one cztery niezbędne cechy instytucji, które będą się zajmować gospodarką wodną, czy może raczej zasobami wodnymi. Z pewnym uproszczeniem oczywiście.

W szkole opowiadaliśmy sobie anegdotkę o nauczycielce, która zorganizowała lekcję o postawach godnych naśladowania. Do dyskusji zgłosił się Jasiu: „Proszę Pani – ja bym wpisał na pierwszym miejscu papieża”. A siadając, pochwalony przez nauczycielkę, szepnął: „Przepraszam Cię Winetou, ale bizness is business”. Bardzo często, kiedy słucham pracowników KZGW przekonujących publicznie, jak ogromną rolę odegra stopień Siarzewo na Wiśle w ochronie przed powodzią i suszą, to słyszę, jak pospiesznie szepczą do siebie „Przepraszam Cię Winetou…”. System, który skłania pracowników do takich postaw jest nie do zaakceptowania.Rozwiązanie tego problemu organizacyjnie jest proste – zarząd instytucji nie może być zależny od urzędników państwowych i polityków. Rząd ma tych ludzi zatrudniać, ale to nie urzędnicy mają decydować,  kto będzie zatrudniony i to nie urzędnicy mają orzekać o ich zwalnianiu.

Przez wiele lat po utworzeniu regionalnych zarządów gospodarki wodnej dyrektorów wyłaniano w konkursach – zlikwidowano ten zwyczaj kilka lat temu. Taki sposób naboru jest z sukcesem stosowany w wielu krajach, np. w Anglii do wyboru członków zarządu angielskiej Agencji Środowiskowej (Environmental Agency). W listopadzie w ten sposób uzupełniono w agencji trzy wakaty.

Można to załatwić inaczej. Gdybyśmy chcieli dać szefom instytucji większą niezależność od administracji, i jednocześnie zwiększyć ich wrażliwość na potrzeby użytkowników można przyjąć zasadę, że wybiera ich ciało kolegialne (doradcze lub decyzyjne), w którego skład wchodzą przedstawiciele użytkowników wód. Minister byłby pracodawcą tak wybranego prezesa KZGW, ale nie mógłby go odwołać bez zgody tego gremium. Dyrektorów regionalnych zarządów gospodarki wodnej w podobnym trybie mogłyby proponować regionalne rady gospodarki wodnej.

Wachlarz rozwiązań jest jeszcze szerszy. Gdybyśmy uznali, że szef instytucji powinien mieć szczególną niezależność, bo do jego zadań należało będzie uzgadnianie działań między resortami, to można za wzór przyjąć metodę stosowaną w USA do wyboru szefa EPA – krajowej Agencji Ochrony Środowiska. To prezydent USA nominuje szefa agencji, ale zatwierdza kongres. Obecny szef agencji został wybrany w 2021 roku ilością głosów 66 do 34. W Polsce w taki sposób wybierani są szefowie agencji, o szczególnym znaczeniu dla kraju: Naczelnej Izby Kontroli, Rzecznik Praw Obywatelskich, Rzecznik Praw Dziecka. Można mieć wątpliwości, czy w przypadku gospodarki wodnej to nie jest przesada, ale nie wszyscy tak myślą. We Francji szefów agencji wodnych powołuje prezydent Republiki.

Jak widać –  jest w czym wybierać.

W popularnym serialu Ranczo jest scena, w której jedna z bohaterek serialu wybiera bank. Opowiada przyjaciółce: Wiesz, wybrałam bank, którego prezes podobny jest do stryjka. Stryj dużo pije, ale to prze-uczciwy człowiek. Mówiąc krótko – skołowana ofertami, z których nie wynika, czy są sprawiedliwe, uczciwe, a instytucja rzetelna postanawia postawić na znajomą twarz. Wydaje się to irracjonalne, ale działa. Wielokrotnie słyszałem od wójtów historie o tym, że miesiącami nie mieli zgody gospodarzy, by przez ich działki przeprowadzić kanalizację lub wodociąg. Ale wystarczyło do nich pójść, wypić kawę, pogadać, opowiedzieć o co chodzi, by załatwić sprawę od ręki. Mimo, że wcześniej wysłano 10 pism w tej sprawie i nic to nie dało. Bo wierzymy, że w bezpośrednim kontakcie łatwo wyczuć, czy intencje są szczere, sprawiedliwe, a inwestycja skuteczna.

Zaufanie, że regulacje prawne, zasady korzystania z wód i plany odpowiadają na rzeczywiste potrzeby, że są sprawiedliwe, że nie ma grup uprzywilejowanych, a jak są, że ma to głęboki społeczny sens jest kluczowe. Bo interesy użytkowników wód często bywają sprzeczne. A zaufania nie bierze się znikąd. To proces, o który instytucja musi dbać.

Od dawna wiadomo, że najlepszym rozwiązaniem w tej dziedzinie jest włączenie zainteresowanych stron do tworzenia planów, reguł, czy zasad – czyli partycypacyjny system planowania. I taki pomysł przyświecał na początku lat dziewięćdziesiątych twórcom systemu zarządzania gospodarką wodną w Polsce, kiedy powołano regionalne zarządy gospodarki wodnej. Wzorcem był system francuski, gdzie w każdym dorzeczu działa „parlament wodny” – wypracowujący polityki i plany oraz „rząd” – agencja wodna – wdrażająca te plany w życie. Parlamenty wodne mają we Francji sztywny parytet uczestników: 40% to przedstawiciele władzy samorządowej (gmin, departamentów, regionów a nawet reprezentanci parlamentu krajowego), 40% to przedstawiciele użytkowników wód, w tym organizacji pozarządowych, a 20% do przedstawiciele władzy wykonawczej. Godziny dyskusji nad planowanymi działaniami, możliwościami i ograniczeniami poszczególnych środowisk powodują, że finalne plany są realne i możliwe do szybkiego wdrożenia. A poza tym ułatwia to przepływ informacji między różnymi środowiskami.

W Polsce wdrożenie podobnego systemu spaliło na panewce. Mimo wysiłków i kosztów ponoszonych przez stronę francuską oraz bardzo otwartego  kierownictwa ówczesnego resortu środowiska. Pomysł „nie chwycił”, bo przerastał naszą wiedzę, doświadczenie i wyobraźnię w zakresie zarządzania. Delegowanie władzy ciałom kolegialnym, w dodatku regionalnym, dystrybucja środków w oparciu o decyzje tzw „niefachowców” nie mieściła się w głowach. W ogóle planowanie partycypacyjne wydawało się jakąś absurdalną mrzonką. Pamiętam spotkanie na Politechnice Warszawskiej, na początku tego wieku, na temat udziału społecznego przy wdrażaniu Ramowej Dyrektywy Wodnej UE ze specjalistami z Unii. Było nas tam chyba z 200 osób, słuchaliśmy prezentacji, potem były nieliczne pytania… a w dyskusji wstał przedstawiciel jednej z instytucji wodnych i powiedział: „Chciałbym powiedzieć naszym kolegom z Europy, że dla nas ważne są pieniądze. Jak będziemy mieli odpowiedni budżet, to nie trzeba żadnego udziału społecznego, by coś dobrego zrobić.”

No i powstały regionalne zarządy gospodarki wodnej, powołano przy nich rady dorzeczy – nie dano im jednak żadnych kompetencji – poza doradczymi. Ale i to w 2017 roku uznano za zbędne, więc te „regionalne kółka dyskusyjne” zostały zlikwidowane. Od tego momentu już nikt nie wtrącał się politykom do procesu decyzyjnego.   

Trudno w tej chwili mówić o detalach przyszłych rozwiązań, ale z pewnością należałoby przewidzieć, na wzór francuski,  istnienie w Polsce przy regionalnych zarządach rad dorzeczy z mocnymi kompetencjami w zakresie planowania. Wystarczyłoby, by podmiot sporządzający plany był zobowiązany zyskać ich akceptację w zakresie: diagnozy problemów, celów planów, katalogu potencjalnych działań, metody wyboru i zestawu końcowych rozwiązań.

Czy to wystarcza do zbudowania porządnego zaufania do instytucji? Oczywiście, że nie! Inne kluczowe działania to: transparentność działania instytucji, otwarty dostęp do danych pomiarowych oraz do informacji o decyzjach administracyjnych.  

DZIAŁANIA PROPONOWANE W PLANACH MUSZĄ BYĆ REALIZOWALNE.
Celnie scharakteryzował sytuację w tym zakresie jeden z uczestników spotkania w Global Water Partnership Polska, gdzie wiele lat temu dyskutowaliśmy o uwagach Komisji Europejskiej do naszych pierwszych planów gospodarowania wodami, które sugerowały delikatnie, że nie zrozumieliśmy idei dyrektywy: „Opinie Komisji Europejskiej wynikają z niezrozumienia czym są takie plany w Polsce. W odróżnieniu od innych krajów nie opracowujemy planów, by je realizować. To są listy naszych marzeń.” Od tych kilkunastu lat nic się do dziś nie zmieniło – wystarczy dodać, że pierwszy plan gospodarowania wodą, który miał być zrealizowany w roku 2016 został jak dotąd wykonany w 12%. Głównie dlatego, że do planów w Polsce można włożyć dowolne działania: możliwe do zrealizowania obok niewykonalnych, skuteczne obok bezsensownych, ekonomicznie uzasadnione obok nieefektywnych. Dosłownie wszystko.

W normalnym świecie proponowane rozwiązania muszą spełniać określone warunki: powinny mieć dokładnie sprecyzowany powód działania, określony koszt i jednostkę odpowiedzialną za realizację, powinny mieć wymagane prawem zezwolenia, oraz określone źródło finansowania i realny termin realizacji. Wszystko po to, byśmy mieli pewność, że są możliwe do realizacji w określonym czasie. Wydawałoby się… niewiele. A jednak, nawet kiedy podobne zasady są wpisane w metodyki sporządzania planów – nikt ich nie przestrzega. Drobny przykład – w  planie ograniczania ryzyka powodziowego dla Wisły ponad 30 działań ma w rubryce „koszty” wpisane „nie dotyczy”. Inne cztery działania, a są to stopnie żeglugowe na Wiśle w miejscowościach Chełmno, Gniew, Solec  Kujawski i Grudziądz, maja w rubryce „koszty” wpisaną uwagę „w opracowaniu”. To kuriozalne, bo na podstawie innych dokumentów można szacować, że ich koszt osiągnie połowę kosztów całego planu. I nikomu to nie przeszkadza.

Podsumowując konieczne jest opracowanie zasad selekcji działań do planów oraz przepisy mówiące, że ich stosowanie jest obowiązkowe.

KORZYŚCI Z PLANOWANYCH DZIAŁAŃ MUSZĄ BYĆ WIĘKSZE NIŻ ICH KOSZTY. Szokujące, że w środku Europy, przy wydawaniu publicznych pieniędzy, nie obowiązują w gospodarce wodnej reguły efektywności ekonomicznej. To znaczy tyle, że można wydać miliardy złotych na działania, o których z góry wiemy, że korzyści z ich wdrożenia będą znacznie mniejsze, a czasem marginalne. Kilka przykładów.

Straty powodziowe w zlewni Wisłoki wynoszą dla powodzi stuletniej 740 mln złotych. W planie zarządzania ryzykiem powodziowym przewidziano dla Wisłoki 79 działań ograniczających ryzyko za 1 miliard 680 mln złotych. Nie zredukują one więcej niż 20% strat w tej zlewni, co znaczy, że koszty są minimum dziesięć razy większe niż korzyści.

W 2019 roku opracowano koncepcję ochrony Kotliny Kłodzkiej przez skutkami powodzi. Jej realizacja miała prowadzić do redukcji strat dla powodzi stuletniej o około 350 mln złotych. Ale wyliczony w projekcie koszt wszystkich przedsięwzięć jest 5 razy większy (znacznie ponad 1,5 miliarda złotych).

Dwa lata temu opracowano koncepcję zbiornika powodziowo retencyjnego na potoku Słomka (dopływ Dunajca). Inwestycja za ponad 100 milionów złotych ma przynieść w przyszłości korzyści rzędu 5 milionów złotych.

W wielu krajach świata takie sytuacje są niedopuszczalne – stosuje się prostą metodę odsiewania nieopłacalnych inwestycji. To analiza kosztów – korzyści. Jak sama nazwa wskazuje porównuje się w niej niezbędne nakłady z korzyściami i realizuje zadanie wtedy, kiedy korzyści są wyższe od kosztów.

Wprowadzenie tej zasady do planowania, jako kryterium obowiązkowego, utrudni wyrzucanie publicznych pieniędzy w błoto. A nie są to błahe kwoty. Środki na realizację dwóch obiektów występujących we wszystkich praktycznie planach, czyli żeglugowych stopni Siarzewo i Lubiąż są większe niż na gospodarkę wodną wydają rocznie wszystkie agencje wodne Francji. I większe niż roczne wydatki angielskiej Environmental Agency. A przecież to tylko drobny fragment ambitnych planów naszych polityków.

Zabrzmi to jak żart, ale praca dla gospodarki wodnej w Polsce jest gorsza niż praca sapera. Nie ryzykuje się życia, ale z pewnością dobre zawodowe imię. Saper ma procedury działania, wie co ma robić, a czego nie ruszać. W gospodarce wodnej w Polsce nie obowiązują żadne reguły. Wszystkie prace koncepcyjne i planistyczne są zlecane na zewnątrz Wód Polskich – czyli saperom do wynajęcia. Wymaga się od nich, by udowodnili, że pracują z nimi najlepsi z najlepszych. A potem z tego potencjału nie korzystają i narzucają swoje rozwiązania. A „saperzy” firmują ten badziew. Dlaczego tak się dzieje?

Główną przyczyną jest oczywiście wspomniane upolitycznienie. Ale jego konsekwencje są daleko poważniejsze – rosnąca niesamodzielność instytucji. Jeśli główną propozycją PGW WP jest lista działań politycznych (stopnie żeglugowe na Odrze i Wiśle, duże zbiorniki retencyjne, regulacje itd.) to niepotrzebna staje się umiejętność analizowania rzeczywistości, przewidywania przyszłych kryzysów i konfliktów oraz znajdowania skutecznych rozwiązań. Bo to zbędny wysiłek. Problem w tym, że bez takich umiejętności instytucja staje się bezradna, jak dziecko, a w efekcie nieskuteczna i podatna na wpływy. Od dawna sytuacja zmierza w tym kierunku. Cóż więc dla instytucji gospodarki wodnej jest niezbędne?

Wiedza o tym co się dzieje, czyli jaki jest obecny stan, co działa dobrze, co trzeba poprawić. Taką wiedzę dają dane i informacje, z zakresu hydrologii wód, ich jakości, informacje o obiektach gospodarowania wodą i ich stanie, dane i informacje o  tzw. presjach, czyli w uproszczeniu poborach i zrzutach ścieków itp. Itd. By planować przeprowadzenie zmian w przyszłości, trzeba przede wszystkim wiedzieć – jak jest dzisiaj! Czy Wody Polskie dysponują potrzebnymi informacjami i w jakim zakresie? Dwa przykłady poniżej.

Informacje o obiektach gospodarki wodnej. W bazach danych informacje o obiektach są zdumiewająco niepełne. Wg bazy PGW WP (2019 rok) w Polsce istnieje ponad 45740 różnych obiektów piętrzących (barier) na rzekach. Pomijając drobiazgi, prawie 55% obiektów (25007) nie ma informacji o wysokości, długości, czy konstrukcji. Ponadto, 62% (28364) nie ma informacji, czy obiekt jest wyposażony w przepławkę dla ryb, a jedna trzecia (14509) nie ma nawet informacji do czego ten obiekt służy. Ciekawe jak w tej sytuacji wygląda dbałość o majątek Skarbu Państwa, kiedy nie wiadomo o co trzeba dbać. Interesujące jest również, jak się bez informacji o obiektach i ich zadaniach podjąć decyzje o priorytetach w zakresie likwidacji niepotrzebnych barier lub budowę przepławek dla ryb.

Informacje o zrzutach ścieków. Wody Polskie są odpowiedzialne za wydawanie pozwoleń wodnoprawnych na korzystanie z wód, w tym zrzuty ścieków. By je wydać trzeba wiedzieć, czy jest wystarczająca ilość wody, albo czy kolejny zrzut ścieków nie zabije w niej życia. Trzeba mieć na podorędziu wszystkie wydane dotąd pozwolenia i umieć robić bilanse wody lub ładunków zanieczyszczeń. Pomijając fakt, że wg mnie nikt takich bilansów nie prowadzi to powstaje pytanie, czy PGW WP maja takie dane. Weźmy za przykład zrzuty wód zasolonych z kopalń, czyli to, co wywołało katastrofę na Odrze rok temu (1000 ton ryb straciło życie). W bazie jest zarejestrowanych 190 punktów zrzutu wód kopalnianych w Polsce (w dorzeczu Odry 107), ale niemal połowa (93), albo nie miała ważnych pozwoleń lub w bazie nie było o ich ważności żadnych informacji. W dodatku, dane o zrzutach są w większości wypadków niepełne. Dla całej Polski tylko jedna trzecia (60 ze 190 punktów) ma dane o objętości zrzucanych ścieków. Tylko jedna dziesiąta (21) ma dane o wielkości zrzucanych ładunków zanieczyszczeń. Tylko jedna dwudziesta (9) ma dane o stężeniach zanieczyszczeń w zrzucanych ściekach.

Takie braki informacji występują w każdym praktycznie zakresie. Pytanie, na jakiej podstawie wykonywane są plany gospodarowania wodami pozostawiam otwarte.

Innym niezbędnym elementem potencjału instytucji takiej, jak Wody Polskie jest zdolności do rozpoznania problemów i wyzwań wymagających jakiegoś działania – reakcji. Tu niezbędne jest posiadanie instrumentów oceny obecnego stanu i umiejętności korzystania z nich. Poza różnego rodzaju modelami, narzędziami statystycznymi, czy narzędziami do analiz przestrzennych, to z całą pewnością jest też wiedza na temat wartości progowych (dopuszczalnych), konsekwencji określonego stanu środowiska itd.

Czy Wody Polskie maja potencjał do tego rodzaju analiz? Moim zdaniem ten potencjał jest jeszcze mniejszy niż dostęp do danych i informacji o środowisku. Znowu dwa przykłady.

Przykład 1 – Wody Polskie są odpowiedzialne za stan ekologiczny wód. Narzędziem do jego poprawy jest plan gospodarowania wodami wymagany przez Ramową Dyrektywę Wodną. Ale już po sporządzeniu pierwszego planu gospodarowania wodami, w 2008 roku Komisja Europejska dawała do zrozumienia, że plany są przez Polskę zrobione niezgodnie z Dyrektywą i że chętnie nam pomoże. Uznaliśmy, że damy radę sami – ale skutki były odwrotne od oczekiwanych. W 2014, po następnej edycji planów Komisja Europejska złożyła skargę do Unijnego Trybunału Sprawiedliwości za niepełne i nieprawidłowe wdrażanie przez Polskę tej dyrektywy. Trybunał uznał w 2016 te zarzuty za zasadne, ale w Polsce nikt się tym nie przejął, co pokazał raport GIOŚ z 2021 roku – stan ekologiczny wód nie tylko się nie poprawił, ale wręcz się pogorszył. Ponad 90% jednolitych części wód powierzchniowych jest w złym stanie (Raport GIOŚ za 2021). Jakby było mało w 2022 roku tenże trybunał zaskarżył Polskę do TSUE za nieprzestrzeganie innej dyrektywy – ściekowej. Bo ponad 1000 miejscowości w Polsce zrzuca swoje nieoczyszczone ścieki wprost do rzek, a prawie połowa z nich robił to na obszarach wrażliwych. Bagatelizowanie przez PGW Wody Polskie jakości środowiska wodnego jest ewidentne i widać to po strukturze tej instytucji. Nie ma w niej działu o nazwie wskazującej, że zajmuje się stanem środowiska wodnego. Jest wszystko inne: specjalny pion powodzi i suszy, wydział energetyki (wodnej), wydział zbierania opłat, wydział do spraw obwodów rybackich, ale zespołu od jakości środowiska nie ma. I widać tego skutki.

Przykład drugi –  zarządzanie ryzykiem powodziowym. Zdawać by się mogło, że w tej dziedzinie jest znacznie lepiej. Dyrektywa powodziowa zobligowała kraje UE do sporządzenia map zagrożenia i ryzyka powodziowego dla trzech powodzi: małej, dużej i katastrofalnej. I mamy je – ogromny krok do przodu. Ale są problemy. Pierwszy – dane o szacowanych stratach wyrażonych w złotówkach nie są na bazie danych historycznych z Polski, ale z Niemiec. Przeliczone zostały przez różnicę PKB między obu krajami. Powstaje jednak pytanie czy struktura niemieckich strat powodziowych jest podobna jak u nas. Podejrzewam, że nie. Ale to nikogo nie interesuje i już druga aktualizacja map jest robiona z wykorzystaniem tej protezy. I od 10 lat nic się w tej sprawie nie dzieje. Przepraszam – kilka lat temu zrezygnowano ze zbierania przez GUS informacji o stratach powodziowych (w majątku publicznym).

W sumie wszystkie te przykłady pokazują, że rzetelność intelektualna instytucji jest, w przypadku upolitycznienia, na drugim lub trzecim planie.

Potrzeba jest ścisła współpraca instytucji z sektorem nauki.
Wcześniejsze spostrzeżenia prowadzą do prostej refleksji, że byłoby rozsądnie, by w instytucji lub obok pojawiła się aktywność, która wymusza rzetelność działań oraz wspiera instytucję wiedzą specjalistyczną. Coś co dysponuje specjalistycznymi modelami, bardziej wyrafinowaną wiedzą i doświadczeniem. Nie ma oczywiście jednej formy rozwiązania takiej współpracy: może to być wsparcie rady naukowej pracującej dla instytucji, ale powinny to być również konferencje i seminaria organizowane na początku i końcu cykli planistycznych, oraz doroczne seminaria podsumowujące problemy, zmiany, czy osiągnięcia ostatniego okresu.

Amerykańska Agencja Ochrony Środowiska (EPA), dla zapewnienia działań w oparciu o rzetelne dane, analizy i interpretację ma dwa komitety doradcze na poziomie federalnym: Naukową Radę Doradczą i Komitet Doradczy ds. Czystego Powietrza. Ich zadaniem jest przegląd jakości danych wykorzystywanych przez EPA, przegląd programów i planów EPA, doradztwo naukowe.

W strukturze brytyjskiej Agencji Środowiskowej jest z kolei pion naukowy, którego zadaniem jest dbałość o zgodność działań Agencji z odpowiednimi zasadami naukowymi, pomoc w identyfikowaniu przyszłych problemów wymagających rozwiązania i ich znaczenia, dbałość o stosowanie innowacyjnych podejść do rozwiązań.

Sprawa współpracy z sektorem naukowym, a mówiąc szerzej z eksperckim ma dać instytucji metodyczne wsparcie – niezwykle ważne w zmieniającym się świecie i wynikających z tego nowych wyzwaniach. Ma tez budować społeczne przekonanie, że za decyzjami instytucji stoi rzetelna wiedza, a nie polityczne kaprysy.

LUŹNE UWAGI NA KONIEC

Wniosek z tych przydługich rozważań jest prosty. Jeśli chcemy mieć wodę, chcemy jej używać do różnych celów i chcemy, by podobnie miały przyszłe pokolenia musimy kompletnie przeorganizować nie tylko sposób myślenia o korzystaniu z wody, ale i instytucje, które się nią zajmują. Podsumowując to co wyżej, można powiedzieć, że jest kilka najważniejszych przesłanek, które przy takiej zamianie wydają się ważne:

Celem działania instytucji wodnej nie powinna być gospodarka wodna – instytucja musi dbać o wodę – traktować ją, jako coś podstawowego i ponadczasowego. Gospodarka wodna w sensie użytkowym to sprawa innych instytucji lub użytkowników. Instytucja ma mieć pieczę nad rzekami, jeziorami, morzem i ich stanem oraz ma określać reguły jej użytkowania. I powinno to znaleźć odzwierciedlenie w jej nazwie.

Instytucja zarządzająca wodą ma być instytucją państwową, a nie rządową. Jej zarząd nie może być wybierany i zwalniany przez polityków, bo będzie tak, jak jest teraz. Czyli plany nie będą spełniały wymagań planów, konsultacje społeczne nie będą miały nic z wspólnego z konsultacjami, a obiekty będą w publicznej narracji pełniły inną – nieprawdziwą rolę. Zakres jej kompetencji powinien być określony w przepisach.

Działania instytucji powinny być wspierane przez sektor ekspercki i naukowy. Musi być ktoś, kto narzuca pewne miary, standardy i dba o to, by były one oparte na badaniach, najnowszej wiedzy i były, co wcale nie jest najmniej ważne, zrozumiałe dla zwykłych ludzi. To będzie tez budowało zaufanie do instytucji.

Plany powinny być sporządzane w ścisłej współpracy z użytkownikami. Plany, ale też instrumenty wdrożeniowe (przepisy, wsparcie finansowe i inne) musza być wypracowywane wspólnie z użytkownikami. Wynika to z konieczności szukania pewnej równowagi między różnymi ich potrzebami i interesami. Innym argumentem są względy praktyczne – plany przedyskutowane maja znacznie większą szansę na wdrożenie niż plany tworzone przez biurokrację.

To tylko kilka spraw, które wydają się najbardziej bolesne. Jest oczywiście wiele innych działań, które muszą być spełnione i może nawet są bardziej oczywiste. To po pierwsze oddzielenie instytucjonalne funkcji właścicielskich, czyli inwestowania i utrzymywania od funkcji planistycznych i zarządczych. Fuzja tych dwóch funkcji zawsze prowadzi do patologii – instytucja często wtedy działa w interesie własnym, a nie publicznym. Po drugie, zmiana formy: z przedsiębiorstwa państwowego na jednostkę administracji specjalnej. Woda nie powinna być przedmiotem obrotu rynkowego. Po trzecie, przesunięcie instytucji pod kuratelę ochrony środowiska, a nie infrastruktury. Po czwarte to likwidacja tzw.  specustaw, które są po prostu wynaturzeniem prawa.  

I jest pewnie sporo innych pytań, na które nie potrafię odpowiedzieć. Kilka z nich – jako przykłady:

Czy instytucje zajmujące się zasobami wodnymi w poszczególnych zlewniach muszą mieć centralnego koordynatora? We Francji jest 6 agencji zlewniowych, w Holandii 21 i żądnym z tych krajów takiego koordynatora nie ma.  

Jak skutecznie poprawiać świadomość społeczną w zakresie użytkowania wód? I jaką rolę instytucje zajmujące się zasobami powinny spełniać?

Co zrobić, by zarządzanie w takich instytucjach nie przypominało XIX wiecznej, niemal feudalnej biurokracji? By motywowało pracowników do samodzielnego myślenia – bo to potencjał, który się marnuje.

W ostatnich dniach przeczytałem kilka tekstów na temat tego, czy należy zlikwidować Wody Polskie czy nie. Moim zdaniem nie ma wyjścia. Nie myślę o likwidacji, ale głębokiej modernizacji.  Ale jestem przekonany, że jest wiele osób, które potrafią zmodyfikować Wody Polskie tak, by były nie tylko polskie, ale i skuteczne.

Rządzą chytrusy z niedojdami, a Odra dalej słona

Przeleciało Wam coś nad głową? No to jak nic, dowiecie się, że to nieprawda. No, może wieczorem pojawi się informacja, że jednak coś leciało. Ale za nisko. Albo za szybko. Więc chyba oczywiste, że te tłumy wojska, pograniczników i policji na granicy z Białorusią wyposażonych w radary, elektronikę, podsłuchy, kamery, dwumetrowe płoty i snujących się między drzewami agentów  niczego nie zauważyły. Rakietę znalazła snująca się po lesie turystka, a helikoptery sfotografowali mieszkańcy Podlasia.

Pali się gigantyczna hałda toksycznych chemikaliów? Wojewoda mówi, że owszem – pali się, ale nikomu to nie zagraża. I odwołuje zarządzoną przez prezydenta miasta ewakuację mieszkańców. Twierdzi też, że nikt jej nie ogłaszał, a panikę wywołują wrogie władzy media. Powietrze w okolicy pogorzeliska – to kryształ, a woda – błękitna. Danych o jakości powietrza i wody nie pokaże, bo nie czas i nie miejsce. Kilka dni później burmistrz sycylijskiego Palermo po pożarze kawałka zwykłego składowiska odpadów nakazuje okolicznym mieszkańcom zrezygnować z jedzenia przed dwa tygodnie jajek, mięsa i nabiału, sugeruje obieranie owoców i warzyw ze skórek, zakazuje karmienia zwierząt paszą, która była w tym rejonie i zarządza specjalne mycie ulic, skwerów i wszystkiego co się da. Bo wg dostępnych wszystkim badań poziom niebezpiecznych dioxyn (efekt spalania) jest przekroczony 35 razy (źródło).

Kiedy tysiącami padają ryby w Odrze (nie tylko w Odrze, w wielu rzekach, ostatnio też w krakowskiej Wildze) – słyszymy –„no cóż, może rzeczywiście ktoś coś wylał, ale generalnie jest lato i rybom jest za gorąco, więc się duszą. Taki mamy klimat.”

Polacy, nic się nie stało – mówi rząd, ale Odra jest zasolona po uszy.

I jest jasne, po przyjęciu ustawy o rewitalizacji tej rzeki, że nic się nie zmieni. Przynajmniej w najbliższych latach. Ale o tym za chwilę. Jak jest dzisiaj? Myślicie, że jakość wody w Odrze jest lepsza niż była w zeszłym roku? Nic podobnego! Pokazują to cotygodniowe badania Głównego Inspektoratu Ochrony Środowiska, prowadzone od roku w kilkudziesięciu punktach na całej Odrze. Nas interesuje głównie zasolenie, bo ono było przyczyną tej katastrofy, w której zginęło zapewne koło 1000 ton ryb. Najświeższe wyniki badań GIOŚ są raczej dołujące. Wystarczy popatrzeć na ilość chlorków w wodzie i tzw. przewodność elektryczną, która mówi o zawartości wielu różnych soli w rzece. Na chlorki i siarczany nie ma zdefiniowanych norm, bo trzy lata temu rząd uznał, że utrzymanie tych norm to tylko kłopot, więc usunął je ze stosownego rozporządzenia. Ale dawniej granicą dla „przyzwoitej” wody było stężenie chlorków na poziomie 75 miligramów na litr wody, a siarczanów 80 miligramów na litr.  No to trzeba sobie powiedzieć, że w ostatnich dwóch miesiącach (patrzyłem na dane od 12 czerwca do 26 lipca – siedem kolejnych pomiarów) nie zdarzyła się sytuacja, by w którymkolwiek miejscu Odry było ich mniej. Poza jednym punktem – na samym początkiem Odry – w Chałupkach. Te przekroczenia są znaczne, czasem ponad dwudziestokrotne. Zakłada się też, że przewodność elektryczna, która jest parametrem charakteryzującym ogólnie zasolenie nie powinna być większa niż 850 mikrosimensów na centymetr (μS/cm). I tu podobnie jak w przypadku chlorków, poza początkiem Odry, na całej długości ten parametr był przekroczony – najczęściej kilkukrotnie. W niektórych punktach wychodziło ponad 6000 μS/cm. Poniżej wykres dla przewodności w Kanale Gliwickim (tam zaczął się w zeszłym roku problem) i Kostrzynie nad Odrą (to już blisko ujścia Warty). Oba wykresy obejmują dane z okresu od sierpnia 2022 do lipca 2023. Widać, że przewodność dzisiaj jest na poziomie przewodności z sierpnia 2022. (Źródło)

Ryzyko powtórki sytuacji z 2022 roku

Problem w tym, że normalny śmiertelnik nie do końca wie, co to znaczy. Ale można się odnieść do tego, co wydarzyło się w zeszłym roku. Na świecie podobne sytuacje zdarzały się wielokrotnie więc akademicy od dawana zastanawiali się jak wyliczyć ryzyko, że tzw. złote algi zaczną wytwarzać toksyny i zabijać życie w rzece. Jeden z kilku takich algorytmów powstał w Ameryce. Uzależnia on poziom ryzyka zakwitu złotych alg i wytwarzanych przez nie toksyn od trzech parametrów: przewodności elektrycznej, poziomu stężenia chlorków i odczynu wody mierzonej parametrem pH. I wyznacza na tej podstawie trzy poziomy ryzyka:

średnie ryzyko
kiedy wartość przewodności elektrycznej w wodzie przekracza 1500 uS/cm

wysokie ryzyko
kiedy wartość przewodności przekracza 1500 uS/cm, a stężenie chlorków jest powyżej 228 mg/litr

bardzo wysokie ryzyko
kiedy wartość przewodności przekracza 1500 uS/cm, chlorki są powyżej 228 mg/litr i pH powyżej 7,5 – czyli odczyn wody jest zasadowy.

Jak w oparciu o ten algorytm kształtuje się ryzyko powtórki katastrofy z 2022 r. na Odrze? Na czternaście punktów pomiarowych, aż w ośmiu ryzyko rozwoju złotych alg jest bardzo wysokie. Konkretnie, bardzo duże ryzyko powtórki sytuacji z 2022 roku jest w punktach: Ciechowice-Grzegorzowice, Utrata, Kanał gliwicki, Bytom Odrzański, Cigacice, Słubice , Kostrzyn, częściowo Kanał Kędzierzyński. W dodatku, z pomiaru na pomiar wyniki w tych miejscach są coraz gorsze. Dobrze lub w miarę dobrze jest na górnym odcinku Odry, podobnie w okolicach Wrocławia oraz na dolnym odcinku rzeki od Widuchowej, Szczecina i dalej. Mapa pokazująca punkty pomiarowe GIOŚ w załączeniu (czerwone kropki to zrzuty wód kopalnianych, żółte gwiazdki to punkty pomiarowe GIOŚ).

Strzeżcie się fałszywych proroków. Po uczynkach ich poznacie….

Można zadać naiwne pytanie, czy wyniki pomiarów wywołują jakieś refleksje u rządzących i czy skłaniają do działań ograniczających zasolenie. A jeśli tak – to jakich. Ponieważ władza ma problem z rzetelną komunikacją, nic o konkretnych działaniach nie wiadomo, to można tylko próbować interpretować jej zamiary „po uczynkach”. Najważniejszym w ostatnim czasie uczynkiem jest rządowa Ustawa o rewitalizacji Odry.

Według jej twórców Odrę  zrewitalizują – czyli przywrócą do życia stopnie żeglugowe ze śluzami, wały przeciwpowodziowej, jazy i regulacje, dziesiątki zbiorników wodnych na dopływach i elektrownie wodne. Czyli beton i stal. Pan minister Gróbarczyk sugeruje w dodatku, że ryby , małże i inne organizmy z Odry wypatrują tych inwestycji jak kania dżdżu. By potrzeby zaspokoić ustawa określa dokładnie ile kasy dostaną na realizację tych „dzieł” Wody Polskie – to znacznie ponad miliard złotych. W dodatku zagwarantowały sobie ustawą specjalną dla tych dzieł ścieżkę decyzyjną. Nie przewidziano natomiast w ustawie żadnych środków na oczyszczalnie ścieków i poprawę lub budowę sieci kanalizacyjnych w aglomeracjach nadodrzańskich. Ich budowa jest dobrym pomysłem, choć mam wątpliwości, czy wybór poszczególnych działań i priorytety mają uzasadnienie w analizach.

Ale co najciekawsze ustawa nie przewiduje wydatkowania żadnych środków na zmniejszenie zasolenia Odry. Widać, że nie jest to dla władz priorytet, stąd rozwiązuje się go tanim kosztem – po gospodarsku. Dokument tylko obiecuje, że jak kopalnia zrobi instalacje odsalające ścieki lub będzie je retencjonowała choćby przez kilka dni, to opłaty za zrzut soli obniży się im o połowę. Albo i trochę więcej. Ale nie przeznacza się na wsparcie tych inwestycji żadnych środków. Po drugie, rezygnuje właściwie z użycia w tym celu całkiem skutecznego instrumentu, jakim jest wzrost cen za zrzuty solanki. Przewiduje taki wzrost dopiero na rok 2027 – czyli za 4 lata . Nie ma na przykład propozycji, że jeśli kopalnia przedstawi plan budowy instalacji ograniczającej zrzut solanki do rzeki dostanie na jego realizację niskooprocentowany kredyt, a gdyby udało się jej to zrealizować w 3 lata to państwo umorzy z kredytu połowę. Nie ma tam też słowa o najbardziej skutecznej  metodzie zagospodarowania solanek, czyli wykorzystanie ich po zmieszaniu z pyłem i piaskiem do wypełniania starych, kopalnianych wyrobisk. Widać, że władza ma takie rozwiązania „w tamtych spodniach”. Najważniejsza jest obsesyjna wizja budowy drogi wodnej, dziecinna próba konkurencji z Niemcami i nieogarniona wprost żądza zawiadywania miliardami. Wbrew naszym społecznym potrzebom. Trudno ukryć, jak bardzo jest to wszystko niebezpieczne i w efekcie dołujące.

Poważną nadzieję budzi fakt, że władza o tak marnych fachowych kompetencjach, nieumiejętności współpracy z kimkolwiek i tak oderwana od rzeczywistości nie będzie w stanie zrealizować nawet drobnej części tych zamierzeń. Trzymam za to kciuki.

Roman Konieczny

Dostęp do specjalnej serii badań jakości wody w Odrze:
https://www.gov.pl/web/odra/badania-odry

Pilotażowy monitoring Odry w trybie ciągłym:
https://pomiary.gios.gov.pl

KUCHENNE SCHODY DLA MINISTRA, CZYLI JAK MARYNARZE WODZĄ NAS ZA NOS

Jeśli ktoś mówi, że Wody Polskie są w stanie przeprowadzić nas suchą stopą przez powodziowe kryzysy, susze, zatrucia rzek, czy problemy wynikające ze zmian klimatu to mu, na Boga, nie wierzcie. To instytucja, która zmierza donikąd. Organizacja intelektualnie bezpłodna i merytorycznie bezradna. Quasi profesjonalny organ, który reaguje wyłącznie na zdarzenia medialne, takie jak większa powódź, czy upał, klecąc naprędce byle jakie programy. I na wszystkie bolączki ma jedno lekarstwo  – budowę obiektów żeglugowych. Taki współczesny teriak – preparat ze sproszkowanych żmij stosowany od czasów Nerona do XIX w na wszystko: dżumę, ospę, biegunkę, kołtun i wiele innych. I nie myślcie, że jest w tym zabobonie forsowanym przez obecne władze coś romantycznego. Wygląda to na zwykłą szarlatanerię nastawioną na wycyganienie gigantycznych pieniędzy z budżetu.

Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe, przedstawienie nieznane, okres 1910 – 1938

ILUZJE WÓD POLSKICH

Dlaczego tak jest? Przyczyna jest prosta jak drut – upolitycznienie instytucji. Wody Polskie stworzono, jako narzędzie do realizacji wielkomocarstwowych mrzonek władzy. Przekop Mierzei Wiślanej to „mały pryszcz” – prawdziwym celem jest skanalizowanie polskich rzek na potrzeby rozdętej do absurdu żeglugi. Ma to kosztować, wg Programu Rozwoju Dróg Wodnych niemal 80 mld złotych, ale wielu ekspertów twierdzi, że wydamy kilka razy więcej. Kosmiczny plan, który pochłonie nie tylko gigantyczne publiczne środki, ale resztki naturalności naszych rzek i życie w tych rzekach. A to zabije rozwój małych turystycznych i rekreacyjnych biznesów, jakie dzięki zachowaniu naturalnych rzek lokalnie powstają. Czyli zablokuje lokalny rozwój.

Myślicie, że realizacja takich absurdów to mrzonka? Dla ambitnych polityków nie ma nic niemożliwego. Po co to robią? By poprawić sobie samopoczucie, przejść do historii, jako budowniczy czegoś wielkiego. Z pewnością tak, ale głównym celem jest zapewnienie sobie przez następne lata możliwości zarządzania wielkimi środkami finansowymi. Ważna jest władza – więc sprawa sensowności podejmowanych działań, efektywności ekonomicznej, kosztów społecznych, czy środowiskowych nie ma znaczenia.

PRZEPIS NA WDROŻENIE LIPNYCH IDEI

Politycy promujący ideę „wielkiej żeglugi” są tak zdeterminowani, że by osiągnąć cel powiedzą dowolne kłamstwo, patrząc nam prosto w oczy. I są w tym bezkonkurencyjni. Warto prześledzić jak to robią. Jest kilka kroków, jakie usiłują podjąć, by wykonać plan, dla którego nie ma uzasadnienia ekonomicznego, brakuje pozytywnego rezonansu społecznego, a skarbiec czegoś pusty.

Trzeba mieć nośny pomysł. Wielkie międzynarodowe drogi wodne to świetny cel. Starzy pamiętają barki na rzekach, a młodzi widzieli je na Renie, czy Dunaju. Więc niby dlaczego nie mają pływać w Polsce? Pomysł „wielkiej żeglugi” wpisuje się dodatkowo w Polskie resentymenty: pierwszy  lubimy być wielcy i wyjątkowi, drugi – jesteśmy przekonani, że inni nam w tym przeszkadzają. To, że cała idea nie ma ani ekonomicznego, ani gospodarczego sensu nie ma znaczenia. Bo przecież inni pływają. Więc jeśli Unia nie chce nam żeglugi współfinansować, znaczy, że boi się konkurencji. A najbardziej przeszkadzają Niemcy – bo podobno rozwój wielkiej żeglugi na Odrze zagraża ich interesom na Renie. Na czym to zagrożenie miałoby polegać, nikt nie potrafi wyjaśnić, ale dobrze to brzmi.

Fragment obrazu : Pejzaż rzeczny, Jan Breughel Starszy

Trzeba przekonać ludzi, że żegluga to lekarstwo na wszystkie troski. Nie wszyscy żyją resentymentami, większość ludzi po prostu nie widzi sensu wożenia lodówek i telewizorów barkami po rzekach. Coś więc z tym trzeba zrobić! Najlepiej ich przekonać, że wożenie towarów jest „przy okazji”, a tak naprawdę chodzi o ochronę przed suszą i powodziami. Albo o samowystarczalność energetyczną. To wpisuje się w nasze społeczne lęki. Jak skuteczna to metoda pokazuje wynik akcji zbierania podpisów wśród mieszkańców Mazowsza za budową stopnia żeglugowego Siarzewo. Zebrano ich ponad 120 tysięcy! Ale w ulotce promującej akcję zbierania podpisów za budową stopnia żeglugowego Siarzewo (https://www.biuletyn.abip.pl/zgzk.a.k/8418) nie ma ani słowa o żeglugowym celu tego stopnia. Jest za to o ochronie przed powodzią, suszą, jest o lokalnym rozwoju, lodołamaniu, bezpieczeństwie i energetyce. Nawet jest o ekologii – to że stopień jej nie szkodzi. Mistrzostwo manipulacji.

Fragment ulotki promującej wspieranie podpisami przez mieszkańców budowy stopnia Siarzewo.

Trzeba mieć dyspozycyjną instytucję. Pomysł jak ją zmajstrować miał Mariusz Gajda – prezes KZGW za czasów pierwszego PIS, a od 2015 v-ce minister środowiska. Wykorzystał pokutujące w środowisku wodnym przekonanie, będące mentalną pozostałością po PRL, że „aby skutecznie czymś zarządzać trzeba mieć nad tym władzę absolutną”. Tak powstało Państwowe Gospodarstwo Wodne Wody Polskie – instytucja odpowiedzialna za planowanie, realizację, nadzór i konserwację urządzeń gospodarki wodnej oraz za dbałość o jakość środowiska rzecznego. Nowa instytucja sama sobie wydaje zezwolenia na większość swoich zadań. I w sumie sama się kontroluje. A że dyrektorzy PGW WP są wyznaczani i powoływani przez polityków, to zrobią wszystko – wdrożą każdą polityczną brednię. W najdrobniejszej sprawie (przykład poniżej). Bez czczej gadaniny o kontroli społecznej, bez niepotrzebnych dysertacji uczonych ciamajdów , czy epatowania wzorcami z „obcych” nam kultur.

Trzeba mieć zaufanych ludzi na właściwych stanowiskach. Animatorem idei „wielkiej żeglugi” jest Marek Gróbarczyk – absolwent wyższej szkoły Morskiej w Gdyni. W 2015 roku został ministrem Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej. W styczniu 2018 udało mu się przejąć PGW Wody Polskie od Ministra Środowiska i natychmiast wymienić prezeskę – specjalistkę od gospodarki wodnej na swojego człowieka Przemysława Dacę – dyrektora departamentu żeglugi śródlądowej. Dwa lata później zlikwidowano Ministerstwo Żeglugi, a Marek Gróbarczyk został sekretarzem stanu w Ministerstwie Infrastruktury. Bez trudu pociągnął za sobą całą PGW Wody Polskie (jest przecież członkiem rady politycznej PIS) i jest do dzisiaj odpowiedzialny za ten obszar działania. W 2022 roku, kiedy po wpadce z masowym śnięciem ryb w Odrze trzeba było ze względów wizerunkowych coś zrobić – odwołano go, ale jednocześnie powołano na stanowisko prezesa PGW WP Krzysztofa Wosia – kapitana żeglugi wielkiej, byłego dyrektora Urzędu Morskiego w Szczecinie, absolwenta technikum żeglugi.

Od lewej: obecny prezes Wód Polskich – Krzysztof Woś (fot. Elzbieta Kurowska), Minister Marek Gróbarczyk (fot. Ministerstwo Infrastruktury) i poprzedni prezes Przemysław Daca (fot. Facebook).

Trzeba mieć skarbiec pełny po brzegi. Ambitne przedsięwzięcia wymagają adekwatnych środków. Wody Polskie w ramach reformy 2017 roku przejęły od innych wszystko, co się tylko dało: wpływy z opłat za wodę z narodowego i wojewódzkich funduszy ochrony środowiska, środki z podobnego źródła z powiatów, środki za wydawanie pozwoleń wodno-prawnych i środki jakimi dotąd dysponowały wojewódzkie zarządy melioracji. Nie mówiąc o własnych zasobach To wciąż za mało w stosunku do potrzeb, ale w tej rewolucji nie chodziło o dostępne pieniądze, ale o instrumenty pozwalające je zarabiać. Czyli o prawo decydowania o kosztach wody. Przychody z opłat miały uniezależnić lobby żeglugowe od budżetu Państwa. Zaproponowano więc, znacznie ich podwyższone podwyższenie dla przedsiębiorców i rolników. Ale nie o 10, czy 20%, ale na przykład dla producentów artykułów spożywczych o 700%, a dla producentów wody i napojów gazowanych o 8200% (z 10 groszy na 8,2 złotych). Winę zrzucono oczywiście na Unię – co było zwykła manipulacją. Zrobiła się z tego potężna afera – wielkie przedsiębiorstwa, w tym Coca Cola, zagroziły wyprowadzeniem produkcji poza Polskę… Nie wdając się w szczegóły, premier Szydło zmuszona była ogłosić, że podwyżek nie będzie. Skok na dużą kasę się nie udał, ale i tak budżet Wód Polskich to dzisiaj około 3,5 mld złotych.

REWITALIZACJA KUCHENNYCH SCHODÓW

Podsumowując, przygotowanie operacji „wielka polska żegluga” powiodło się tylko częściowo. Powstała posłuszna struktura zarządzania, dyspozycyjni urzędnicy pracują na odpowiednich stanowiskach, a my – zwykli ludzie – mamy tak namieszane w głowach, że jak się powie, że śluzy dla statków służą ochronie przed powodzią i suszą, to uwierzymy. Jedyny problem, to brak środków na realizację tego pomysłu. Ale od czego są tak zwane kuchenne schody? – dawniej przeznaczone dla domokrążców, kucharek i kochanków. Dziś świat się zdemokratyzował i służą one ministrom.

Przykłady? Proszę bardzo! Cztery lata temu po suchym lecie pojawił się, opracowany przez KZGW Program Przeciwdziałania Niedoborom Wody. Minister Gróbarczyk na Forum Gospodarczym w Krynicy mówił wtedy: „Program będzie zakładał bardzo szerokie i kompleksowe podejście, czyli zbiorniki, duża retencja, mała retencja i mikroretencja”. Świetnie to brzmiało, tyle, że okazało się, że obiekty żeglugowe z urządzeniami do śluzowania barek i holowników – nie mające znaczenia dla poprawy retencji – pochłaniają 60% wszystkich kosztów (ponad 6 mld złotych[1]) realizacji programu. Kiedy na początku 2023 roku konsultowano kolejny program – Zarządzania Ryzykiem Powodziowym, to koszty zawartych w planie dla Odry stopni żeglugowych Ścinawa i Lubiąż oraz korekty ostróg (ich wpływ na powodzie jest zaniedbywalny) wyniosły ponad 3,5 mld złotych. Czyli około 30% budżetu całego programu. W odpowiedniku tego planu dla  Wisły umieszczono kolejnych 5 stopni żeglugowych – łącznie z Siarzewem. Ale to nie koniec. Po wyłowieniu z Odry ponad 350 ton martwych ryb w 2022 roku, okazało się, że deklarowany przez Ministra Infrastruktury program naprawczy obejmuje również urządzenia żeglugowe. „W odniesieniu do sytuacji na Odrze” – powiedział nowy prezes Wód Polskich – „najważniejsze jest, by zwiększyć zasoby dyspozycyjne Odry, by było więcej wody i ryby miały lepsze środowisko do tego, by żyć”[2]. Nieważne, że ryby w Odrze nie zdychały z powodu braku wody, ale nadmiaru zanieczyszczeń. Minister to wie, prezes Wód Polskich tym bardziej, ale ludzie niekoniecznie. Sprawa tych stopni i zbiorników jest dla polityków tak ważna, że tracą co chwila zdrowy rozsądek i ogarnia ich polityczny amok. Kiedy niemiecka minister Środowiska Brandenburgii zaproponowała, by odejść od inwestycji na Odrze, bo inaczej nie da się tej rzeki uratować, to Minister Gróbarczyk na Twitterze z właściwą sobie elegancją napisał:

W połowie marca tego roku na stronach rządowych pojawiła się informacja, że rząd pracuje nad projektem Ustawy o rewitalizacji Odry. Nie opublikowano go co prawda, ale robocza wersja krąży w różnych środowiskach. Co w niej jest? Pierwsze strony zajmuje lista kilkudziesięciu inwestycji, z której część to obiekty żeglugowe – znowu stopnie w Lubiążu i Ścinawie. Oraz kilkanaście zbiorników retencyjnych na dopływach Odry. Spora ich część, których koszt oszacowano na 3 miliardy złotych, jest przekopiowana żywcem ze wspomnianych Planów Zarządzania Ryzykiem Powodziowym.

Obiekty hydrotechniczne mają w tej ustawie zapewnione wszystko: finansowane z budżetu Państwa (konkretne kwoty), status „natychmiastowej wykonalności”, ułatwienia administracyjne, a w ich realizacji ma pomóc „specustawa powodziowa” z 2010 roku pozwalająca na przymusowe wywłaszczenia.

Symptomatyczna jest propozycja kryteriów oceny skutków wdrożenia tych przepisów. Jeśli myślicie, że wśród kryteriów jest „ograniczenie zanieczyszczeń”, czy „poprawa ciągłości rzek ułatwiająca rybom życie” to to znaczy, że odkleiliście się od rzeczywistości. Podstawowe kryteria oceny skuteczności zaproponowane w karcie Oceny Skutków Regulacji to:

  • Liczba podmiotów korzystających ze zwolnienia z opłat za usługi wodne albo z preferencyjnych stawek opłat.
    • Liczba rozpoczętych inwestycji określonych w projekcie ustawy.
  • Powołanie Inspekcji Wodnej w ramach PGW WP.

A zakłady zrzucające wody kopalniane dostaną 4 lata czasu (do 2027 roku) na przygotowanie inwestycji ograniczające te zrzuty. A zwyczajowo stosowany w takich sytuacjach instrument, jakim jest podwyższenie opłat, który może skłaniać ich do ograniczenia zrzutów zostanie wdrożony też po 2027 roku.

LECZENIE WSKAZANE OD ZARAZ

Czy Wody Polskie nadają się do czegokolwiek? Pytanie jest retoryczne. Instytucja robi dużo, ale trudno nie odnieść wrażenia, że nie to co trzeba i nie tak jak trzeba. Wygląda raczej na to, że jest uległym narzędziem do drenowania budżetu Państwa na fantasmagorie polityków. Może ktoś oponować, że przecież pracuje tam sporo ludzi, którzy starają się robić dobrą robotę. Święta racja! Tyle, że to nie ich prace są nagradzane pochwałami polityków i nie o nich politycy mówią w mediach. Więc, nawet, jak zrobią coś obiektywnie fajnego, to się tym nie chwalą. Milczą, bo wiedzą, że dla ich mocodawców nie jest to nic ważnego, nie mówiąc o ryzyku, że za publiczne chwalenie się można dostać po głowie. Tak było w przypadku Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej w Krakowie, który w 2022 otrzymał światową nagrodę za udrożnienie dla ryb rzek Wisłoki i Białej. Wzmianka o tym pojawiała się na ich stronach dopiero po kilku tygodniach.

Fot. ZBE. Jedna z przepławek na Wisłoce w Ropicy Polskiej.

W takich upolitycznionych instytucjach reguły gry są zawsze takie same – zarządy działają pod dyktando polityków, a pracownicy robią tylko to co im każą, bo niebezpiecznie jest mieć własne inicjatywy. Jak mawia mój znajomy – w takich instytucjach innowacyjne drożdże można znaleźć tylko w pobliskim sklepie spożywczym.

Według mnie, PGW WP w obecnej postaci to instytucja wymagająca gruntownej modernizacji. Jej kod genetyczny został zaprogramowany w określonym celu – by służyć politykom, więc nawet duże dawki aspiryny jej nie wyleczą.

Czego tej instytucji brakuje?

Brakuje dużo, ale można te braki ująć w dwóch grupach.

Brak rozwiązań zapewniających rzetelne działanie instytucji publicznej – zaliczyłbym do nich niezależność kierowników instytucji od polityków pozwalającą skupić się na rozwiązywaniu rzeczywistych problemów, transparentność działania instytucji umożliwiającą monitoring jej pracy, różne formy kontroli społecznej – choćby poprzez stworzenie niezależnej od ministra rady wybieranej spośród użytkowników wód. Żadnej z tych zasad obecne Wody Polskie nie hołdują.

Brak potencjału do identyfikacji wyzwań i zdolności do formułowania adekwatnych rozwiązań. To w dobie zagrożeń, związanych choćby ze zmianami klimatu, czy drapieżnością przemysłu jest dla takiej instytucji kluczowe. Charakterystycznym sygnałem, była katastrofa na Odrze. Widać, że instytucja sobie z takimi problemami nie radzi. Nie ma własnych danych (nie tylko o jakości wody – wystarczy przejrzeć jej bazy), nie ma i nie stosuje sama instrumentów potrzebnych do ich analizy, nie dba też o eksperckie wsparcie w fachowych środowiskach (nauka, środowiska eksperckie, czy NGO). W sprawie Odry wypowiadają się głównie politycy, a specustawa, która ma uzdrowić Odrę jest konsultowana tylko z instytucjami, które wiadomo, że będą ją wspierać całym sercem. Jedną z nich jest największy truciciel Odry, czyli KGHM, które zrzuca do rzeki rocznie około 500 milionów kilogramów soli, czyli 1,3 tony soli na dobę (dane z bazy PGW WP), drugi to Fundacja Konstruktywnej Ekologii Ecoprobono,  która wspiera rząd we wszystkich działaniach, jej misją jest walka z tzw ekoterroryzmem, a prezes pisze o sobie na Linkedin: „Obecnie pomagam rozwijać projekty hydrotechniczne w tym związane z rozwojem międzynarodowych dróg wodnych, portów morskich oraz małej retencji.

Sprawa modernizacji PGW Wody Polskie to temat wymagający dogłębnej dyskusji. Skłamałbym, gdybym napisał, że wiem, co i  jak należy zrobić. Ale przecież mamy jakieś doświadczenia, od których można zacząć. Interesujące, a jak inne od dzisiejszych były podstawy działania regionalnych zarządów gospodarki wodnej stworzone na początku lat dziewięćdziesiątych. Ich celem była poprawa stanu naszych wód – wymóg ramowej dyrektywy wodnej. Gdyby zachowano je do dziś, to z pewnością do takiej katastrofy, jak zdarzyła się na Odrze w zeszłym roku, by nie doszło. Zmiany, jakie nastąpiły od w tej instytucji od tamtych czasów obrazuje najlepiej to, że dzisiaj nie znajdziecie w jej strukturze działu, zespołu, czy jednostki, która zajmowałaby się jakością środowiska wodnego, za co te instytucje zgodnie z prawem odpowiadają. W nazwach działów pojawia się wszystko: susza, powodzie, usługi wodne, opłaty, rybołówstwo, jest nawet wydział żeglugi (co on w ogóle robi w strukturze gospodarki wodnej?). Ale takich słów, jak jakość wody, czy jakość środowiska wodnego nie ma. Bo to drugorzędna sprawa.

Naprawdę  warto szukać rozwiązań, które uniezależnią sektor wodny od kaprysów polityków, dziwiętnastowiecznych rozwiązań, czy ordynarnej hochsztaplerki finansowej. I dadzą nam wreszcie poczucie, że publiczne instytucje dbają o nasze rzeki, o ich stan i sposób wykorzystania. Czyli o sprawy żywotnie ważne dla nas wszystkich. Bo to co się teraz dzieje pokazuje, że jest się czym martwić. Naprawdę.

[1] https://sip.lex.pl/akty-prawne/mp-monitor-polski/przyjecie-zalozen-do-programu-przeciwdzialania-niedoborowi-wody-na-lata-18898603

[2] PAP, https://www.pap.pl/aktualnosci/news%2C1405214%2Cwiceminister-infrastruktury-specustawa-dot-odry-ulatwi-procesy

Roman Konieczny

PS. Wiele propozycji zmian struktury zarządzania gospodarka wodna w Polsce można znaleźć w Białej Księdze Polskich Rzek przygotowanej przez Fundację ClientEarthPrawnicy dla Ziemi, Fundację Frank Bold, Fundację Greenmind, Ogólnopolskie Towarzystwo Ochrony Ptaków, Fundację WWF Polska
(dokument jest dostępny tutaj)

Hydro–rewelersi nad rzeczką

Kiedy słyszę, że nad małą rzeczką w Krakowie z dziennikarzami spotyka się szef gabinetu politycznego ministra infrastruktury, wojewoda Małopolski, v-ce prezydent Krakowa, miejska radna, dyrektor RZGW w Krakowie i wojewódzki inspektor nadzoru budowlanego, to jak mawiała moja babcia „strach bierze” i człowiek nabiera podejrzeń, że dzieje się coś strasznego. Tym bardziej, że wszyscy są roześmiani, wyraźnie odgrywają jakieś role, chwalą się jeden przez drugiego i mówią że jest wspaniale. A wcale nie jest.

Przypominają trochę zespół rewelersów. Na przykład polski Chór Dana, tak popularny w pierwszej połowie poprzedniego wieku, który śpiewał znane przeboje, obowiązkowo z solowymi popisami poszczególnych członków zespołu. Rewelersi byli zawsze uśmiechnięci, pogodni, bo mieli do przekazania przyjemne treści.

Zdjęcie dolne: Spotkanie na moście nad Serafą, źródło http://www.krakow.pl, Fot. Bogusław Świerzowski (Zabezpieczenia przeciwpowodziowe mieszkańców Złocienia i Bieżanowa – Magiczny Kraków (www.krakow.pl)).

Ta mała rzeczka to Serafa – długa na niecałe 13 km. Wypływa w Wieliczce i uchodzi do Wisły tuż poniżej Krakowa, a obszar jej zlewni dzielą między siebie Wieliczka i Kraków – niemal po połowie. Od co najmniej 15 lat Serafa sprawia okolicznym mieszkańcom sporo problemów. W 2010 zalała wiele budynków i osiedli. W 2011 Małopolski Zarząd Melioracji i Urządzeń Wodnych w imieniu Marszałka Małopolskiego zlecił opracowanie „Program zwiększenia zabezpieczenia powodziowego w dolinie rzeki Serafy”, w ramach którego rozpatrywano kilka wariantów rozwiązania problemu. Za najlepsze uznano budowę 5 suchych zbiorników powodziowych. Ta koncepcja miała zapobiegać powodziom na zawsze. W 2015 oddano do użytku pierwszy z nich – tzw zbiornik Bieżanów. W zeszłym roku zaczęła się budowa kolejnego. I nagle – pac! – pojawia się nowy pomysł.

Wszyscy pospołu – co ich zjednoczyło?

Cóż spowodowało, że tak znakomite postaci, zwykle niechętnie współpracujące, stanęły razem na moście, by nam coś oznajmić? Hipotez jest wiele… jedna z nich mówi, że chodziło o przykrycie wpadki premiera Morawieckiego sprzed trzech lat (2019). Był wtedy niemal w tym samym miejscu nad Serafą, a potem napisał na Twitterze, że dzięki zbiornikowi Bieżanów, wybudowanemu za polskie pieniądze, mieszkający tu ludzie mogą się czuć bezpiecznie. Pech chciał, że jak tylko odjechał to mieszkańców zalało, a nieżyczliwi premierowi sprostowali, że zbiornik został wybudowany w 78% za pieniądze z Unii Europejskiej. Winę za nieprawdziwe informacje o środkach inwestycyjnych wziął wtedy na siebie z-ca dyrektora Wód Polskich w Krakowie – był nawet specjalny komunikat PAP w tej sprawie. Trudno mi jednak uwierzyć, że fałszywe informacje pochodziły z RZGW – premier opowiada przecież niestworzone ambaje. Hipoteza „przykrywki” wydaje się może dziecinna, warto jej jednak nie odrzucać.

Na razie mówimy jednak o lutym 2022. Na moście nad Serafą stoi szef gabinetu ministra i mówi: „- Nie ulega żadnej wątpliwości, że to ważny i oczekiwany dzień dla mieszkańców południowo-zachodniej części Krakowa…” Brzmi to obiecująco, choć wyjątkowo ogólnie. Po nim występuje Wojewoda sugerujący, że dzięki niemu powstaną kolejne zbiorniki na Serafie (koncepcja powstała w 2011 roku na zlecenie Marszałka Województwa) likwidujące cykliczne wylewy Serafy. Można by to uznać za odgrzewany kotlet, gdyby nie zaskakująca informacja na koniec:

Wojewoda małopolski do dziennikarzy

„…poleciłem moim służbom kontynuować działania prowadzące do usuwania przyczyn cyklicznych wylewów Serafy. Dzisiaj, dzięki decyzji Małopolskiego Wojewódzkiego Inspektora Nadzoru Budowlanego w Krakowie dotyczącej wykonania muru z grodzic winylowych, ten region zyska kolejne zabezpieczenie. 

Francuski pisarz Anatol France twierdził, że „prawda bez kłamstwa skonałaby z nudów i rozpaczy” i miał absolutną rację. Nie znaczy to jednak, że przeinaczeń nie trzeba prostować. Otóż kompetencje wojewody w usuwaniu „przyczyn cyklicznych wylewów” są żadne. Podobnie jak inspektora nadzoru budowlanego, który nic kreatywnego zrobić w tej sprawie nie może, chyba, że nakazać rozbiórkę – gdy coś zostało zrobione bezprawnie lub nakazać poprawę –  jeśli jest zrobiono źle.

Rysunek 2 Spotkanie na moście – wojewoda opowiada o dokumencie inspektora nadzoru budowlanego (źródło: Zabezpieczenie przeciwpowodziowe w dolinie rzeki Serafy. Kolejne działania. Konstruktywna współpraca organów administracji rządowej i samorządowej (wody.gov.pl)(.

 Choć cała historia wydaje się zagmatwana, to kluczem do jej rozwikłania jest dokument, który Wojewoda trzyma w rękach. Jego początek brzmi tak (źródło):

Decyzja Nadzoru Budowlanego

„Nakładam na Państwowe Gospodarstwo Wodne Wody Polskie Regionalny Zarząd Gospodarki Wodnej w Krakowie ul. Marszałka J. Piłsudskiego 22, 31-109 Kraków (…) obowiązek usunięcia stwierdzonych nieprawidłowości stanu technicznego prawostronnej opaski brzegowej rzeki Serafa od km 4+755 do km 4+245 (…) poprzez wykonanie podwyższenia i uciąglenia prawostronnej opaski brzegowej murem z grodzic winylowych sytuowanym na działkach ewidencyjnych nr:….”

Czytam to patrząc na zdjęcie powyżej i męczy mnie pytanie: dlaczego z twarzy pani dyrektor Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej nie znika radosny uśmiech? Zarzucono jej przecież publicznie „nieprawidłowości” i „obowiązek usunięcia” – dla dyrektora to powód do wstydu raczej niż ciepłych uśmiechów.

Chyba, że ten uśmiech to zasłona dymna, bo czego się tu wstydzić – przecież wszyscy w tym gronie wiedzą, że to nie RZGW zbudowało prawobrzeżną opaskę, a ułożyli ją z worków mieszkańcy. I wiedzą również, że zalanie domów przy Jasieńskiego spowodował murek zbudowany po przeciwnej stronie rzeki przez dewelopera Develia SA dla ochrony osiedla zwanego „Słoneczne miasteczko”. Ale nikt tego dziennikarzom nie powie, bo cały ten występ to ściema, a chodzi o to by pokazać, że władza coś robi i jest skuteczna. Pani dyrektor RZGW do dziennikarzy mówi więc tak:

Dyrektor RZGW do dziennikarzy

W wyniku prac koryto rzeki Serafy zostanie dostosowane do aktualnie występujących warunków przepływu i obecnego zagospodarowania przyległych terenów. Jego parametry zostaną skorygowane tak, aby uzyskać odcinkowo efekt zwiększenia pojemności. Podniesienie i wyrównanie rzędnych opasek brzegowych za pomocą murów z grodzic winylowych na odcinkach powodującym bezpośrednie zagrożenie dla zabudowy mieszkaniowej, pozwoli na osiągnięcie odpowiednich parametrów hydraulicznych koryta, zapewniających bezpieczny spływ wód wezbraniowych.

Nie chciałbym tłumaczyć tego na polski, bo to moim zdaniem niemożliwe, więc pokażę obrazek. To coś, co ma pozwolić na „osiągnięcie odpowiednich parametrów hydraulicznych koryta” i „uzyskać odcinkowo efekt zwiększenia pojemności” (co nota bene z punktu widzenia zasad sztuki jest kompletną herezją) ma wyglądać mniej więcej tak, jak na zdjęciu poniżej.

Dokument ze strony Stowarzyszenia Bieżanów-Prokocim STOP Powodzi na Facebooku.

Nie wiem w czyjej głowie ten pomysł powstał, ale na pewno nie była to osoba dbająca o dobro mieszkańców. Realizacja tego pomysłu ochroni ich być może przed powodzią raz na kilkadziesiąt lat, ale przez pozostały czas, każdego dnia, będą mieć przed oczyma ten paskudny plastikowy płot  rodem z XIX wiecznego kanału portowego. Studiowałem hydrotechnikę z pięćdziesiąt lat temu i uczono mnie rozwiązań, które dziś uważa się za nieakceptowalne, ale czegoś takiego nikt ze starych inżynierów by w środku miasta nie zaproponował. To profesjonalny obciach – rozwiązanie ze slumsów.

Jak było naprawdę?

Pomińmy jednak emocje i spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, po co ta niezwykła kombinacja z decyzją nadzoru budowlanego, opartą na nieprawdziwej diagnozie, niedopuszczalnej ingerencji Wojewody – zakończona potulną akceptacją najgorszej z możliwych koncepcji ochrony przez RZGW w Krakowie? I dlaczego podmiotem kontroli budowlanej było RZGW, a nie budowniczy osiedla i muru powodziowego – spółka Develia SA? Usystematyzujmy fakty.

Decyzja Inspektora Nadzoru Budowlanego dotyczy kilkusetmetrowego odcinka Serafy – po jednej stronie rzeki (brzeg prawy) są stare domy (mniej niż 10 sztuk), po lewej nowe osiedla: Złocień i Słoneczne Miasteczko (mapa poniżej).

Stare domy na prawym brzegu przy ul. Jasieńskiego nigdy nie były zagrożone. Nawet w czasie dużych powodzi zdarzających się średnio raz na 100 lat – rzeka w czasie takich powodzi wylewała się na drugą stronę, tam gdzie zbudowano osiedle. Potwierdzają to mapy zagrożenia powodziowego dla wody stuletniej wykonane przez RZGW (prezentowanej poniżej) i świeża ekspertyza zlecona przez RZGW.

Mapa zasięgu wody stuletnie (1%) – Hydroportal PGW Wody Polskie.

Deweloper nowego osiedla Słoneczne Miasteczko wybudował na lewym brzegu mur wzdłuż Serafy. Mur z pozoru jest ogrodzeniem, ale to ewidentnie mur powodziowy: do wysokości 80 cm mamy pełny mur, fundament jest głęboki na 1 metr a całość wzmacnia pryzma ziemna od strony osiedla (mur widać po prawej stronie Serafy na obu zdjęciach poniżej).

Rysunek 5 Po lewej mur od strony osiedla zbudowany przez dewelopera, po prawej rzekomo nieudolnie przez RZGW zbudowana opaska.

W czasie powodzi w sierpniu 2021 roku poziom wody był wyższy o kilka centymetrów niż górny poziom muru. Mieszkający naprzeciw właściciele 10 domów z ulicy Jasieńskiego, nigdy dotąd nie zalewani tez próbowali ułożyć mur z worków z piaskiem, ale byli wobec muru i działań mieszkańców z naprzeciwka bez szans. Więc ich zalało.

Wojewódzki Inspektor Nadzoru Budowlanego nakazał RZGW poprawienie za publiczne pieniądze „muru” z worków z piaskiem ułożonych przez mieszkańców 10 budynków po drugiej stronie rzeki, czyli budowę nowego muru z grodzic plastikowych. Zamiast nakazać właścicielowi osiedla zmianę sposobu jego ochrony (co jest możliwe do wykonania).

Rysunek 6 Worki ułożone na murze od strony osiedla mieszkaniowego w czasie powodzi w 2021 roku.

Dylematy władzy – co zrobić by uniknąć kolejnego blamażu?

Wynika z tego, że wiele instytucji coś zawaliło. Po pierwsze deweloper Develia SA, który zbudował mur przeciwpowodziowy, a udawał, że to ogrodzenie. Ma na nie pozwolenie budowlane z Wydziału Architektury UM Krakowa – bo musiał o nie wystąpić – ogrodzenie przekracza bowiem 2,2 m. Nie ma natomiast pozwolenia wodno-prawnego, a powinien. Wg Art.  389. Prawa Wodnego takiego pozwolenia wymaga: „zmiana ukształtowania terenu na gruntach przylegających do wód, mająca wpływ na warunki przepływu wód;”. Nie trzeba być hydrologiem, by wiedzieć, że budowany mur będzie miał znaczący wpływ „na warunki przepływu wód”. Pytanie, czy na konieczność uzyskania takiego pozwolenia nie powinien mu wskazać Wydział Architektury UM Krakowa. W ostateczności powinien zareagować na ten obiekt sam Regionalny Zarząd Gospodarki Wodnej, który ma pieczę nad tymi rzekami. I zgłosić do nadzoru budowlanego. A i sam powiatowy nadzór budowlany powinien mur i prawdopodobne konsekwencje jego budowy zauważyć.

Ale te instytucje zamiast naprawić błędy wolały je ukryć – snując przewrotną i bezsensowną intrygę. Wszystko wskazuje na to, że chcieli pokazać, jak są skuteczni i jak o nas dbają. Prawdopodobny ciąg rozumowania w czasie tych knowań był następujący:

Hipotetyczne uzgodnienia…

JJeśli zaskarżymy dewelopera Develia SA (wartość giełdowa spółki to 1,5 mld złotych), to sprawa będzie się ciągnęła w nieskończoność. Oni będą twierdzić, że to płot, a nie mur powodziowy. Będzie sąd, prawnicy, ekspertyzy… Wyjdzie w dodatku na jaw, że ktoś coś zawalił. A już nie daj Boże, jak zaleje jakieś osiedle, a przecież premier powiedział, że nie zaleje… No to zróbmy tak, że wojewoda delikatnie wpłynie na wojewódzki nadzór budowlany, by ten nakazał zbudować jakiś mur powodziowy po drugiej stronie rzeki. Wszyscy będą zadowoleni. Problem w tym, że nadzór budowlany nie może nikomu nakazać zrobienia nowego muru, co najwyżej poprawę źle wykonanego. No to…  niech nadzór nakaże RZGW, by poprawiło ten zbudowany przez mieszkańców wał z worków z piaskiem. Zróbmy tak, że Ministerstwo, które nadzoruje RZGW wpłynie na nie i może dofinansuje jakoś. A poza tym wszyscy razem przedstawimy to jako sukces.

To oczywiście hipotetyczna rozmowa. Mogło być tak, a może jakoś inaczej. W sumie nie ma znaczenia – bo co byśmy nie kombinowali to zgodnie z łacińskim przysłowiem „ten uczynił – czyja korzyść”  widać wyraźnie wspólnotę interesów w tej grupie. Pozostaje jednak odpowiedzieć na pytanie co w tym gronie robi prezydent miasta Krakowa.

Samorządowa władza ma „wyrzuty sumienia”?

Chciałbym bardzo, by udział prezydenta w tej groteskowej grupie rewelersów odstawiających na moście jakieś przedziwne przedstawienie wynikał z wyrzutów sumienia. Bo byłby to, w tym całym szachrajstwie, jakiś zwykły ludzki odruch. W czym zawiniło miasto? Wydawaniem od lat bezmyślnych zgód na odprowadzanie do Serafy ścieków deszczowych z kolejnych osiedli czy parkingów. To z roku na rok zwiększało zagrożenie powodziowe, powodując, że wody opadowe błyskawicznie spływają do rzeki i powodują większe niż dawniej powodzie. Ten sam zarzut postawić można Starostwu Powiatowemu w Wieliczce.

By nie być gołosłownym – wiemy dość precyzyjnie, w oparciu o dane o pokryciu terenu, że od 1990 zlewnia Serafy rok w rok średnio traci 70 hektarów powierzchni opóźniającej spływ wody lub retencjonującej wodę. Jak duże zmiany nastąpiły w zagospodarowaniu zlewni Serafy w ciągu 28 lat pokazują mapy jakie zrobiłem na podstawie danych z systemów Corine Land Cover i Urban Atlas.

Powierzchnia chłonna zlewni Serafy w 1990 roku (po lewej) i w 2018 (po prawej).

Narzędzia, by to zmienić miał do 2018 roku Prezydent Miasta Krakowa wydający pozwolenia wodno-prawne na odprowadzanie wód opadowych z nowo budowanych osiedli, dróg, parkingów i placów po tym czasie jest to w kompetencjach RZGW). Ale ich nie wykorzystywał. Już 10 lat temu zwracała na to uwagę Najwyższa Izba Kontroli (NIK, 2012).

Raport NIK, P/12/143

„W opinii biegłego z dziedziny inżynierii i gospodarki wodnej – dr inż. Izabeli Godyń, …, wskazano w szczególności, że: (cyt.) Pozwolenia wodnoprawne na odprowadzanie wód opadowych wydawane w latach 2001 – 2012, w ramach obowiązującej procedury (…) miały istotny wpływ na wzrost ryzyka powodziowego w zlewni Serafy, ponieważ w zbyt małym zakresie stosowano urządzenia do retencjonowania wód opadowych, a właściwe organy nie wykorzystywały uprawnień do ustalenia w pozwoleniach wodnoprawnych dodatkowych obowiązków z zakresie odtworzenia retencji…”.

Czy miasto uświadomiło sobie wreszcie, po wielu latach, że ich decyzje spowodowały wzrost ryzyka powodziowego w tej zlewni? Jeśli tak, to fajnie, ale dlaczego deklaruje, że zrobi to samo co RZGW, czyli zabije plastikową ścinkę szczelna na obu brzegach Serafy? Taką samą jaką wg wojewody i wojewódzkiego nadzoru budowlanego ma zrobić RZGW naprzeciw osiedla? Czyli o 5 km przedłuży ten plastikowy koszmar.

Co zamiast plastikowych płotów, betonowych murków i zbiorników?

Odpowiedź na pytanie, czy w przypadku Serafy można było postąpić inaczej jest oczywista. Przede wszystkim nie powinno się zezwalać na uszczelnianie tak dużej powierzchni zlewni Serafy – dziś to ponad 60% powierzchni.

A co może dzisiaj? Są dwa kierunki działania: lokalny dla osiedla i globalny dla zlewni.

Działanie lokalne jest technicznie proste – co nie znaczy, że proste formalnie. Należy nakazać rozebranie muru deweloperowi i poszerzenie koryta rzeki w stronę osiedla. Tym bardziej, że jego budowa była niezgodna z prawem. Takie rozwiązanie łączyłoby przyjemne z pożytecznym. Powódź stuletnia nie zalewałaby nikogo, a na co dzień mieszkańcy obcowaliby z rzeką, bo powstałoby coś w rodzaju spacerowego bulwaru. Jest tam ciasno, ale spokojnie można coś takiego spróbować zrobić. Przykładów takich rozwiązań na świecie jest mnóstwo – poniżej efekt rewaloryzacji odcinka miejskiego rzeki Marden (podobnego kanału, jak Serafa) w mieście Calne w hrabstwie Wiltshire (Wielka Brytania). Zwarty – wcięty w grunt kanał zmieniono na bardziej rozległe, dwudzielne koryto.

Przyjazne naturze kształtowanie rzek i potoków – praktyczny podręcznik.

Warto dodać, że takie rozwiązania, które z jednej strony gwarantują bezpieczeństwo, a z drugiej wykorzystują walory estetyczne rzeki i otoczenia dla poprawienia komfortu życia mieszkańców nie są niczym nowatorskim – powyższy przykład realizacji ma ponad 20 lat.

Rozwiązanie globalne – dla zlewni jest bardziej złożone i skupia się na pytaniu, jak zagospodarować wodę z opadów, by Serafa nie powodowała większych powodzi niż dotąd?

Kilka lat temu zespół z Politechniki Krakowskiej kierowany przez dr Izabelę Godyń wziął na tapetę 2,5 hektarowe osiedle w Krakowie (w dzielnicy Biały Prądnik), które składa się z szesnastu czteropiętrowych budynków  z prawie 300 mieszkaniami, wewnętrznych ulic, chodników i parkingu na kilkadziesiąt samochodów. Prawie połowa osiedla (40%) to tereny zielone –  małe ogródki przed domami (więc też częściowo uszczelnione) i trawniki wokół osiedla przy ogrodzeniu. Proponowane przez zespół zmiany w zagospodarowaniu opadów były niewielkie – by nie generować dużych kosztów. Obejmowały głównie ogrody deszczowe przy rurach spustowych w każdym narożniku budynku, skrzynki infiltracyjne pod miejscami do parkowania oraz wymianę szczelnych chodników na nawierzchnie mineralne chłonące wodę. Dało to w efekcie trzykrotne zmniejszenie spływu powierzchniowego z tego obszaru z 8261 m3/rok do 2849 m3/rok. Trzykrotne zmniejszenie spływu!  Spektakularny efekt – nieprawdaż?

A co z kosztami takiego rozwiązania? Koszt wdrożenia powyższych rozwiązań oszacowano na 800 tys. złotych. Pytanie ile kosztowałyby podobne działania na terenie zlewni Serafy? W roku 2018 powierzchnia terenów zabudowanych, w których uszczelnienie przekraczało 50% powierzchni wynosiła w zlewni Serafy około 1800 ha. Bazując na kosztach wyliczonych przez zespół Politechniki (dla 2,5 hektara), by podobnymi metodami poprawić sytuację z zagospodarowaniem opadów należałoby wydać około 570 mln złotych. To z jednej strony znacznie więcej niż koszty zabezpieczeń (zbiorniki, murki i wały) planowane przez służby – w 2011 oszacowano jena 70 mln złotych. Ale praktyka pokazuje, że koszty rzeczywiste inwestycji wodnych są w Polsce zwykle 4 razy większe niż szacowane na początku – dla przykładu zbiornik Serafa 1 miał kosztować 5,5 mln zł, a kosztował 23 mln złotych. Można więc w rzeczywistości spodziewać się kosztów proponowanych inwestycji na poziomie 250 – 300 mln. Gdyby takie pieniądze przeznaczyć na zagospodarowanie opadów, czyli likwidację przyczyn powodzi (a nie skutków), to z pewnością poziom ryzyka w zlewni drastycznie by zmalał. Ale poza uczonymi nikt nie zamierza podejmować takich działań. Z politycznego i biznesowego punktu widzenia bardziej opłaca się sypać pieniędzmi w betonowe rozwiązania.

Zamiast zakończenia

Rewelersi mieli jedną dobrą cechę – wnosili do życia coś pogodnego i profesjonalnego. W tych zespołach śpiewali naprawdę wysokiej klasy śpiewacy. Nasi hydrorewelersi nie dają nam niczego takiego. Spotkanie na moście pokazuje czego możemy się spodziewać po władzy, która bardziej dba o własne interesy, niż reaguje na wyzwania jakie stwarza natura, szybki rozwój lub zwykłe ludzkie błędy. Ich oferta w tej materii jest przebogata: nie przestrzeganie prawa, ukrywanie własnej nieudolności, zmowy, krętactwa, nieuzasadnione wydawanie publicznych środków, manipulowanie opinią publiczną itd. Więc wściekłość – to dość łagodny opis emocji, jakie się budzą, kiedy instytucje publiczne wykorzystują te metody do psucia świata. Dopuszczając się społecznego i przyrodniczego barbarzyństwa i wmawiając nam jednocześnie, że to dla naszego dobra. To po pierwsze.

Po drugie, w całej tej historii widać upolitycznienie decyzji. Politycy zawsze będą nas przekonać, że to dzięki nim czas płynie, deszcz pada, a woda rozpuszcza cukier, ale jak mawia mój przyjaciel są jakieś granice brawury. To, że wojewoda nakazuje traktować jako budowę rząd ułożonych na ziemi worków i traktuje go jak „opaskę brzegową”, a inspektor nadzoru budowlanego nakłada na instytucję publiczną – RZGW w Krakowie „obowiązek usunięcia stwierdzonych nieprawidłowości stanu technicznego… opaski” to oczywiście skandal. Wojewoda pewnie chciał dobrze…. dla swojego wizerunku, bądź dla premiera… Ale to są wg mnie wykroczenia popełniane w ramach ich kompetencji i mam nadzieję, że ktoś ich za to prędzej, czy później rozliczy: wlepi karę, da naganę, odsunie od zawodu, czy wsadzi do więzienia. Ale to, że inspektor nadzoru budowlanego mówi co ma zrobić RZGW, by ochronić ludzi przed powodzią i jakiego materiału ma do tego użyć to już woła o pomstę do nieba. Powiecie pewnie, że nic to dziwnego: szef Wód Polskich i właściwy dla tej instytucji minister ustawicznie opowiadają, że obiekty żeglugowe chronią przed powodzią i suszą, a kanalizowanie rzek jest przejawem dbałości o środowisko. Ale jak chyba każdy wolałbym, by o moich butach decydował szewc, jedzenie robił mi kucharz, nad finansami państwa ślęczał po nocach ekonomista, a kierunki edukacji moich dzieci uzgadniał ze mną mądry człowiek.

Niestety, w przypadku powodzi i suszy tak nie jest. Politycy odkryli słaby punkt zarządzania gospodarką wodną – fakt, że ekstremalne zdarzenia, takie jak duże powodzie, czy susze zdarzają się rzadko. Więc plotą nieprawdopodobne androny i podejmują decyzje, które z profesjonalizmem nie mają nic wspólnego. Wiedzą już, że po powodzi, kiedy ludzie są rozgoryczeni można zaproponować cokolwiek – sprawdzenie skuteczności tych propozycji jest niemożliwe. A jak za ileś tam lat zaleje jakieś miasto, wieś, czy pół Polski – no cóż, wtedy powiedzą, że: „…mieliśmy wspaniały plan ale… te nieudolne poprzednie władze, ci ekoterroryści,  ta dybiąca na naszą suwerenność Unia Europejska…„. I nikt im złego słowa nie powie, bo normalni śmiertelnicy się na tym nie znają. A fachowcy… raczej siedzą cicho, bo ich egzystencja jest uzależniona od władzy, która w tej branży zmonopolizowała rynek.

Ratunkiem byłaby instytucja wodna niezależna od polityków. Ale na razie takiej nie mamy.

Roman Konieczny

Do poczytania:

Godyń I., Grela A., Stajno D., Tokarska P., Sustainable Rainwater Management Concept in a Housing Estate with a Financial Feasibility Assessment and Motivational Rainwater Fee System Efficiency Analysis, Water 2020, 12, 151 (dostęp 30.04.2022: Water | Free Full-Text | Sustainable Rainwater Management Concept in a Housing Estate with a Financial Feasibility Assessment and Motivational Rainwater Fee System Efficiency Analysis | HTML (mdpi.com))

NIK, P/12/143 – Funkcjonowanie systemu ochrony przeciwpowodziowej na przykładzie rzeki Serafy, raport NIK, 2012  (dostęp 30.04.2022: https://www.nik.gov.pl/kontrole/P/12/143/LKR/)

Krakow.pl, Zabezpieczenia przeciwpowodziowe mieszkańców Złocienia i Bieżanowa, 13.02.2022 (dostęp 30.04.2022: https://www.krakow.pl/aktualnosci/257068,26,komunikat,zabezpieczenia_przeciwpowodziowe_mieszkancow_zlocienia_i_biezanowa.html)

Małopolski Wojewódzki Inspektor Nadzoru Budowlanego w Krakowie, Decyzja nr 33/2022, 7.02.2022

RZGW w Krakowie, Zabezpieczenie przeciwpowodziowe w dolinie rzeki Serafy. Kolejne działania. Konstruktywna współpraca organów administracji rządowej i samorządowej, 10 luty 2022 (dostęp 30.04.2022: Zabezpieczenie przeciwpowodziowe w dolinie rzeki Serafy. Kolejne działania. Konstruktywna współpraca organów administracji rządowej i samorządowej (wody.gov.pl)

The River Restoration Centre, Przyjazne naturze kształtowanie rzek i potoków – praktyczny podręcznik (tłumaczenie z Manual of River Restoration Techniques), Polski wydawca: Polska Zielona Sieć, Wrocław – Kraków, 2006, (dostęp 30.04.2022: http://straznicy.natura2000.pl/imgturysta/file/rzeki.pdf)

Stowarzyszenie Prokocim Bieżanów STOP Powodzi, strona Facebook (dostęp 30.04.2022: https://www.facebook.com/Stowarzyszenie-Bie%C5%BCan%C3%B3w-Prokocim-STOP-Powodzi-104493548636779/)

SCIENCE FOR UKRAINE – DOBRYCH INFORMACJI JEST BEZ LIKU

® 24 marca po 30 godzinnej podróży dotarła do Akwizgranu studentka biologii z Kijowa. Uniwersytet RWTH pomoże jej ukończyć pracę licencjacką i być może przygotować dysertację doktorska. ® Tamara dostała gościnne stanowisko socjologa na Freie Universität w Barlinie. ® Na Uniwersytet w Cordobie przyjęto trzyosobowy zespół specjalistów z zakresu nanochemii. ® Uniwersytet Aleksandra Dubčka w Trencinie na początku kwietnia poinformował, że w najbliższym czasie prace na Wydziale Obróbki Szkła rozpocznie Anastasiia. Przyjechała do Trencina z rodziną.

Tamara, Mariana, Olena+Tanja+Boris, Anastasiia (Źródło: @Sci_for_Ukraine)

Ofert łączących uchodźców i uniwersytety jest dużo. Można je znaleźć na internetowych witrynach, stronach Facebooka, czy Twitter wielu instytucji naukowych. By ułatwić do nich dostęp już po kilku dniach od rozpoczęcia wojny powstał międzynarodowy ruch SCIENCE FOR UKRAINNE zainicjowany w ramach międzynarodowego projektu koordynowanego przez Instytut Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

Poza próbą zebrania w jednym miejscu ofert uniwersytetów i instytucji badawczych ze świata celem setek pracujących społecznie ludzi jest również rozpropagowanie potrzeby wsparcia nauki ukraińskiej. Nie mniej ważna jest solidarność, jaką uczestnicy ruchu podejmują dla ratowania indywidualnych losów swoich kolegów i koleżanek z Ukrainy. W bazie danych jest obecnie ponad 1950 ofert pracy z 52 krajów świata, które czekają na pracowników nauki i studentów z Ukrainy (i nie tylko).

Dlaczego to takie istotne?

Szacuje się, że w Ukrainie działało przed wojną około 650 instytucji naukowych, w których pracowało ponad 95 tysięcy pracowników naukowych i naukowo – technicznych. Z danych ONZ wynika, że dzisiaj aż 47 instytucji  poważnie uszkodzonych, dwie zostały zniszczone zupełnie, a o osiemnastu kolejnych nic nie wiadomo, bo są na terenach okupowanych przez Rosjan.

Wiele z pozostałych przestało pracować. Teoretycznie kraj może opuścić 54 tysiące pracowników nauki (ograniczenia wynikają z ustawy o mobilizacji narodowej), ale ukraińskie Ministerstwo Nauki szacuje, że nie wyjedzie więcej niż 27 tysięcy. To główna grupa szukająca pracy za granicą.

Trzeba jednak pamiętać, że w kraju zostanie 68 tys. ich kolegów, z których część również nie będzie miała pracy. W kraju ogarniętym wojną nauka nie będzie priorytetem.

Potrzeby są naprawdę duże. Jak bardzo, wystarczy policzyć liczbę miejsc, jakie musiałyby zaoferować uniwersytety europejskie, by zapewnić choć chwilowe zajęcie dla tych, którzy wyjechali z Ukrainy. Szacuje się, że w całej Europie jest około 4000 uniwersytetów – by zaspokoić potrzeby każda z nich musiałaby zaproponować 7 miejsc pracy.

Ile jest ofert w bazach SCIENCE FOR UKRAINE?

W bazie projektu jest obecnie ponad 1950 ofert instytucji z 52 krajów świata. Ponad 70% wszystkich ofert pochodzi z 10 krajów. Wśród nich jest Polska.

Ale pomaga nie tylko Europa, czy USA i Kanada. Oferty pochodzą z instytucji z całego świata – również z Chin, Turcji, Egiptu, Brazylii, Korei Południowej, Kambodży, Cypru, Taiwanu i wielu innych krajów.

Warto zauważyć, że na tej liście są oferty najlepszych uniwersytetów na świecie. Wśród uniwersytetów Zjednoczonego Królestwa są: Uniwersytet Oxford i Cambridge, Imperial College i University College w Londynie. Spośród niemieckich szkół wyższych: Uniwersytet w Heidelbergu, Uniwersytet w Monachium, Uniwersytet Techniczny w Berlinie, Uniwersytet w Getyndze. Wśród wielu dobrych uniwersytetów w USA są również: Massachusetts Institute of Technology (MIT), Stanford, Yale, Uniwersytet Kalifornijski w  Berkeley i wiele innych.

Rysunek 2. Panoramiczny widok z kościoła uniwersytetu św. Marii w Oxford, CC.BY-SA.2.0 fot. x70tjw

Ilościowo najwięcej jest propozycji dla studentów studiów magisterskich i doktoranckich. Kilka przykładów: kilka uniwersytetów hiszpańskiego regionu Kastylia ( w tym uniwersytet w Salamance) oferuje 100 miejsc dla ukraińskich studentów studiów licencjackich, magisterskich i doktoranckich w tym semestrze zapewniając im zakwaterowanie i finansową zapomogę na codzienne utrzymanie. Z kolei litewski Uniwersytet Nauk Stosowanych jest gotowy przyjąć 30 studentów z Ukrainy i zapłacić za ich studia: 10 studentów będzie mogło studiować rozwój i nadzorowanie systemów informacyjnych, 10 studentów – biznes międzynarodowy i 10 studentów – programy studiów fizjoterapii.

Ale oferta dla pracowników badawczych też jest znacząca. Przykład: Politechnika w Bari (Włochy), chce przyjąć 10 wysoko wykwalifikowanych profesorów i naukowców z ukraińskich uniwersytetów, centrów badawczych lub instytucji szkolnictwa wyższego, którzy chcą rozwijać działalność dydaktyczną i badawczą.

Rysunek 3 Instytut Maxxa Plancka w Berlinie, fot. Jochen Teufel, CC BY-SA 3.0

Wiele ofert nie określa liczby oferowanych miejsc pracy. Niemiecki Instytut Maxa Plancka oferuje finansowanie ukraińskim naukowcom na różnych etapach kariery: profesorom, postdocom, doktorantom, studentom studiów magisterskich i licencjackich. Jak piszą przedstawiciele instytutu: ”najlepiej w dziedzinie biologii zakażeń, immunologii, mikrobiologii, ale jesteśmy bardzo elastyczni, jeśli chodzi o zainteresowania badawcze”.

Czy to wystarczająca oferta? Z pewnością nie, ale przeglądając te setki deklaracji, to intuicyjnie można przyjąć, że propozycji zajęć jest około 5 – 10 razy więcej niż samych ofert. Problem w tym, czy pasują one do potrzeb.

Jakich dziedzin dotyczą oferty?

By ułatwić szukanie ofert baza danych S4U została uporządkowana wg standardowego podziału dziedzin naukowych. Najwięcej ofert dotyczy nauk przyrodniczych (matematyka,, biologia, chemia, fizyka, nauka o środowisku, informatyka) – jest ich prawie 1200. Następne w kolejności to inżynieria i technika, gdzie ofert jest 566 ofert. 521 ofert dotyczy medycyny i nauki o zdrowiu, a w dalszej kolejności są: nauki społeczne – 293 oferty, nauki humanistyczne i sztuka – 225 ofert oraz rolnictwo i weterynaria – 119 ofert.

To nie do końca odpowiada popularności kierunków studiów, jakie obserwujemy w Europie i USA. W obu przypadkach największą popularnością cieszą się: zarządzanie, działalność biznesową oraz prawo, czyli obszar nauk społecznych. W następnej kolejności jest medycyna i nauki o zdrowiu, inżynieria jest na dalszych miejscach. Ale te rozbieżności niewiele znaczą – bo nie znamy struktury oczekiwań uchodźców: tak studentów, jak badaczy i dydaktyków. Świetnie, że oferta jest bardzo zróżnicowana. Niektórzy z oferentów zdają sobie sprawę, że kierunki poszukiwanej przez uchodźców pracy mogą być bardzo różne, stąd szeroki zakres oferty.

Co proponują uniwersytety?

Zakres form pomocy jest bardzo szeroki, ale głównie to oferty pracy etatowej, pracy w ramach projektów, stypendia dla studentów i doktorantów. Uzupełnione różnego rodzaju kursami. Część z nich oferuje też zakwaterowanie, np. nieodpłatne akademiki dla studentów lub pokrycie kosztów podróży. Oferenci mając świadomość, że uchodźcami są najczęściej kobiety z dziećmi więc deklarują nie tylko zatrudnienie. Dziesiątki ofert zawierają deklaracje pomocy w zorganizowaniu szkoły lub opieki nad dziećmi w czasie pracy.

Szwedzki medyczny Instytut Karolinska, którego komitet przyznaje nagrody Nobla w dziedzinie medycyny oferuje pracę, ale i kusi dodatkowymi benefitami „Szwecja jest krajem bardzo przyjaznym rodzinom z doskonałą opieką nad dziećmi i edukacją w przystępnych cenach. Pomożemy Ci się tu zadomowić. Kursy językowe są dostępne dla wszystkich nowo przybyłych. Elastyczne godziny pracy. Fajny zespół.”

Warszawska Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej proponując 4 – 6 miesięczne zajęcia oferuje też bardzo szeroki program uzupełniający: „stypendium pomostowe oraz dodatkowe formy wsparcia: finansowanie prywatnej opieki medycznej, wsparcie psychologiczne we współpracy z Kliniką Terapii Poznawczo-Behawioralnej Uniwersytetu SWPS, lekcje języka polskiego, wsparcie w sprawach związanych z codziennym życiem w Polsce….”

Są też sympatyczne indywidualne propozycje – Prof. Mimoza Hafizi, który jest szefem grupy fizyków i astrofizyków na Uniwersytecie w Tiranie (Albania) dodaje do oferty zatrudnienia prywatną deklarację: „Badaczka jest mile widziana ze swoimi dziećmi, mam wystarczająco dużo miejsca. Wsparcie to ma charakter osobisty i nie jest finansowane przez żadną instytucję.”
(po lewej Mimoza Hafizi, CC BY-SA 4.0)

Część ofert, choć nie jest ich wiele, nie oferuje pensji, czy stypendium, ale pokrycie kosztów pobytu i udział w ciekawych pracach. Małe Laboratorium zajmujące się innowacjami z Uniwersytetu w Hanowerze proponując trzymiesięczną pracę dodaje: „Nie możemy Ci zapłacić, ale oferujemy bezpłatny akademik, darmowy lunch i pracę (naukową) z najnowocześniejszą technologią laserową i nowymi firmami. Do Twoich obowiązków należeć będzie (a) napisanie pracy naukowej oraz (2) wspieranie startupów swoją wiedzą.

Okres zatrudnienia i praca zdalna

Potrzeby uchodźców są w tym zakresie różne. Część deklaruje, że chce wracać zaraz jak tylko się sytuacja na Ukrainie ustabilizuje, stąd wiele propozycji dotyczy pracy lub udziału w projektach na krótki czas: 3 – 6 miesięcy. W wielu przypadkach z deklaracją możliwości przedłużenia. Statysycznie oferty do 6 miesięcy to 23% wszystkich, do 12 miesięcy 26% wszystkich. Na dłuższe okresy deklaracje dotyczą około 15% ofert. Pozostałe oferty nie definiują wprost okresu zatrudnienia.

Warto też zaznaczyć, że część ofert dotyczy również uchodźców wewnętrznych w Ukrainie, czyli pracowników nauki, którzy pozostali w kraju. Nie jest to duża oferta, ale możliwość pracy zdalnej oferuje około 100 propozycji pracy. Dotyczy to głównie instytucji z krajów spoza Europy, ale nie tylko. Położony w Anchorage u podnóża gór na Alasce uniwersytet proponuje: „wsparcie finansowe i mentorskie dla postdoców lub młodszych wykładowców z Ukrainy na okres 1-3 miesięcy w celu pracy zdalnej w dziedzinie wirusologii (ludzkiej lub weterynaryjnej), bioinformatyki, epidemiologii. Obejmuje to również mentoring i łączenie naukowców z USA, Ukrainy i UE.”.

Rysunek 5 Widok na Anchorage, Fot. Frank K., licencja CC BY 2.0

Uniwersytet w Toronto ma w ofercie: „…płatne zdalne stanowisko (wstępnie na 4-5 miesięcy) dla studenta studiów licencjackich, magisterskich lub doktoranckich z Ukrainy, w celu prowadzenia badań nad głębokim uczeniem i widzeniem komputerowym z zastosowaniem do robotycznych egzoszkieletów..” Sonja Aits, będąca szefem grupy badawczej zajmującej się „śmiercią komórek, lizosomami i sztuczną inteligencją” na uniwersytecie w Lund (Szwecja) pisze tak: „Możliwa jest również praca zdalna oraz studia, dostępna jest infrastruktura superkomputerowa. Uniwersytet w Lund jest uniwersytetem z pierwszej setki z dużą społecznością zajmującą się sztuczną inteligencją, którą pomagam koordynować.” Uniwersytet Yang Ming Chiao Tung z Taiwanu oferuje: „Możemy uzgodnić rodzaj pracy (zdalna lub w biurze), projekt, wsparcie w relokacji, wynagrodzenie. Nasze laboratorium zajmuje się uczeniem maszynowym w zastosowaniach biomedycznych oraz elektroniką ubieralną dla medycyny spersonalizowanej.

Paszport niekoniecznie musi być ukraiński

Nie wszystkie oferty ograniczają się do pracowników badawczych lub studentów z Ukrainy. Uniwersytet w Zurichu „… zrobi wszystko, co w jego mocy, aby pomóc i wesprzeć pedagogów, naukowców i studentów uczelni wyższych na całej Ukrainie. UZH oferuje również pomoc rosyjskim naukowcom, którzy znaleźli się w tej sytuacji nie z własnej winy.”. Uniwersytet Paris Sciences et Lettres „… ogłosił utworzenie funduszu o początkowej kwocie 500 tys. euro (EPE i jego instytucje) na przyjęcie studentów-uchodźców z Ukrainy lub krajów trzecich (kurs nadzwyczajny): uniwersytet zaproponował, że w pierwszej kolejności przyjmie 53 studentów.” Uniwersytet Óbuda  w Budapeszcie „… zapewnia status studenta gościnnego na aktualnie prowadzonych kursach, które są otwarte zarówno dla studentów ukraińskich, jak i studentów z krajów trzecich legalnie przebywających na Ukrainie.”

Na zakończenie

Dobrych informacji o udanych skojarzeniach ofert i konkretnych losów uchodźców z Ukrainy jest bez liku. Ale sukces zależy od skali rozpropagowania informacji, że taka oferta jest dostępna. Jeśli to możliwe, warto rozpowszechniać informacje o programie SCIENCE FOR UKRAINE wszędzie tam, gdzie nasi koledzy z Ukrainy mogą zaglądać, by znaleźć pracę, ale też tam, gdzie pracują ludzie próbujący im pomóc. W tym morzu nieszczęścia każdy dobry gest i każda szczęśliwie zakończona akcja stabilizująca czyjeś zaburzone przez wojnę życia jest nie tylko miarą naszej solidarności, ale tamą dla lęków uchodźców o ich dalsze losy i szansą na odbudowanie ich poczucia bezpieczeństwa. Czy możemy zrobić coś lepszego? W Internecie jest sporo komentarzy do programu S4U: „Jestem dumny, że mój uniwersytet podjął taką inicjatywę” napisał ktoś na Twiterze pod informacją, że pierwszym gościem z Ukrainy, który skorzystał z propozycji wydziału prawa na Uniwersytecie w Tel Awiwie jest Mariana ze Lwowa. Przyjechała 17 marca i przez następne 6 miesięcy będzie kontynuować badania potrzebne do ukończenia jej pracy doktorskiej.

FANTASTYCZNI POLACY BUDUJĄ ŻEGLUGĘ

Przystanek metra to nieciekawe miejsce. Rano w szczególności. Żadnych rozmów, tylko tupot butów po ruchomych schodach i jazgot hamujących pociągów. Kilkanaście lat temu, na takiej stacji w centrum Waszyngtonu pojawił się młody mężczyzna w bejsbolówce. Wyjął skrzypce i zaczął grać Chaconne Bacha – jeden z najtrudniejszych utworów na skrzypce solo. Z tysiąca osób, które przeszły koło niego kilkadziesiąt zostawiło jakieś drobniaki – zebrało się w sumie 32 dolary.

Skrzypkiem był jeden z najlepszych wirtuozów na świecie – Joshua Bell, który za minutę występu inkasuje zwykle 1000 dolarów. Skrzypce, na których grał, kupił za prawie 4 mln dolarów. Solowy koncert w metrze był eksperymentem, jaki Bell wspólnie z redakcją dziennika Washington Post przeprowadzili, by sprawdzić, czy tzw. wysoka sztuka jest rozpoznawalna przez zaprzątniętych własnymi sprawami ludzi. Wynik eksperymentu był dołujący – nikt nie rozpoznał mistrza i jego gry. Poza jedną kobietą, która poprzedniego dnia była na jego koncercie.

Joshua Bell w Waszyngtońskim metrze

Czy z tego wynika, że nie zauważamy niezwykłych, odkrywczych i ponadczasowych rozwiązań również w innych niż sztuka obszarach? W rozwiązaniach społecznych, ekonomii, czy wreszcie w tym, co interesuje nas najbardziej – w gospodarce wodnej? Moim zdaniem jest znacznie gorzej – nie tylko nie zauważamy mistrzów (może dlatego że jest ich mało), ale co gorsza nie zauważamy cwaniaków, którzy z zatroskana miną próbują nam wmówić, że robią coś „innowacyjnego” by poprawić nasze życie. A tak naprawdę działają w interesie jednej grupy lub swoim własnym.

Takim obszarem, gdzie mistrzów à rebours spotkać można na pęczki jest gospodarka wodna. Łatwo ich poznać po różnych zrachowaniach, ale ostatnio najważniejszym jest maniakalne dążenie do budowy potęgi żeglugowej Polski.  Co nie ma ani merytorycznego sensu, ani ekonomicznego uzasadnienia, w dodatku potrzeba na to niewyobrażalnych publicznych pieniędzy. A że ten pomysł nie ma dobrej prasy, nie jest też nośny społecznie to próbują nam „sprzedać” obiekty żeglugowe w opakowaniach zastępczych. A to jako obiekty niezbędne dla ograniczenia suszy, a to jako przeciwpowodziowe. Przykładów takich działań mamy bez liku. Okrętem „flagowym” jest stopień Siarzewo.

Czy Siarzewo chroni przed powodzią?

Siarzewo to stopień żeglugowy na dolnej Wiśle, który ma zostać zbudowany poniżej stopnia we Włocławku. W zależności od sytuacji – z innych powodów: bezpieczeństwa, powodzi, suszy, komfortu dla ryb, nawet komunikacji przez Wisłę. O żegludze się raczej nie wspomina. Na stronach Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej (KZGW) opublikowano tekst zatytułowany zatytułowany „Siarzewo – innowacyjny stopień wodny” (opublikowano go również w marcu 2021 w Dzienniku Gazeta Prawna) z argumentami za budową tego stopnia – powódź to argument najważniejszy. Według KZGW w najbliższej okolicy stopnia (dolina Włocławsko – Ciechocińska) powódź zagraża 14 tysiącom budynków i około 100 tysiącom ludzi, a potencjalne straty mogą wynieść aż 9,5 mld złotych. Dwa akapity dalej autor widać doszedł do wniosku, że 9 mld to za mało, więc napisał, że sumaryczne spodziewane straty w „rejonie dolnej Wisły” to 13 miliardów złotych dla powodzi o średnim prawdopodobieństwie (czyli zapewne powodzi stuletniej) a 15 miliardów złotych przy powodzi o małym prawdopodobieństwie (można rozumieć, że powodzi pięćsetletniej). Trochę się w tym pogubiłem, ale uspokoiły mnie dwa następne zdania. „Praca dwóch zbiorników (we Włocławku i Siarzewie) zmniejszy zagrożenie powodziowe, a niekiedy je całkowicie wyeliminuje. Przyczyni się do ponad 50% redukcji fal o parametrach dotychczasowych wylewów wód w Toruniu (przy pojedynczym zbiorniku tylko do 38%) i dalszego ich złagodzenia w formie retencji dolinnej w dół rzeki.

Chciałoby się wykrzyknąć: „Niebywałe! Niezwykłe!” Wynika z tego, że nasi fachowcy… powiedzmy to wyraźnie – polscy fachowcy potrafią przy pomocy niewielkiego progu, który „nie będzie tamował przepływu wody w Wisłe”, w dodatku prawie bez zbiornika, bo „zbiornik zostanie utworzony tylko w ramach naturalnego koryta rzecznego” zredukować do połowy, a czasem nawet do zera gigantyczne straty sięgające 15 miliardów złotych na 260 kilometrowym odcinku od Siarzewa – do Bałtyku. Tego na świecie nikt nie dokonał i nikt tego nie umie. Tylko my – fantastyczni Polacy!. Amerykanie z tą swoją Doliną Krzemową, z tym zwariowanym Elonem Muskiem, z tymi wszystkimi Zuckenbergami, Jobsami i Benzosami mogą się schować za szafę.

A na poważnie? Zacznijmy od tego, że nieprawdą jest, że poniżej Siarzewa powódź może zalać 14 tysięcy budynków, a straty mogą osiągnąć wysokość 13 albo 15 miliardów złotych. Dlaczego? Bo największa powódź, dla której KZGW policzyło straty (dane dostępne z map ryzyka powodziowego), czyli zdarzająca się średnio raz na 500 lat może zalać na odcinku od Siarzewa do morza niecałe 2 tysiące budynków (łącznie z budynkami wzdłuż dopływów Wisły) i spowodować straty rzędu 700 mln złotych. Skąd więc się wzięło tych 15 tys. budynków, o których pisze KZGW? Z danych z map ryzyka wynika, że są to najprawdopodobniej wszystkie (co nie znaczy zagrożone) budynki w dolinie Wisły – od Siarzewa do Bałtyku wraz z całymi Żuławami. Teoretycznie mogą zostać zalane, ale powódź musiałaby być biblijna. Niezależnie od wszystkiego zbiornik Siarzewo na takie powodzie wpływu nie ma (o czym dalej). Wiadomo też skąd autor wziął straty wysokości 9 miliardów złotych – to straty dla powodzi stuletniej tyle, że dla całej Wisły wraz z jej wszystkimi dopływami. Czyli nie dla 260 km od Siarzewa licząc do Bałtyku, ale dla jakiś na oko 2500 km. Hmmm…. Wisława Szymborska napisała kiedyś uroczy wiersz o średniowieczu.

Wisława Szymborska, Wikipedia link do całego wiersza „Miniatura Średniowieczna”

Może było tak, że autor tekstu choć świadom, że nie ma talentu poetki chciał przekonać czytelników do tej inwestycji sugerując, że odcinek od Siarzewa do morza to najstratniejszy odcinek Wisły. Problem w tym, że publiczna instytucja, by przekonać nas do swoich zamysłów nie ma nas raczyć hiperbolami, nie ma przesadzać, zmyślać, kłamać, czy konfabulować, ale powinna rzetelnie informować – mieć przekonujące argumenty. A że ich nie ma – to kłamie. Bo nie wydaje się  możliwe, by w KZGW nie potrafili ze zrozumieniem czytać danych ze na swoje potrzeby baz ryzyka powodziowego.

Nieprawdą jest również, że zbiornik Siarzewo we współpracy ze zbiornikiem Włocławskim umożliwia zmniejszenie istotnego zagrożenia powodziowego nawet do zera. Analizę możliwości zbiornika Włocławek zrobił kilka lat temu Jędrzej Kosiński [Kosiński, 2013] na podstawie 50 różnych powodzi jakie wystąpiły w tej okolicy od 1971 do 2011 roku. I co się okazało? Wyszło mu, że zbiornik Włocławski rzeczywiście potrafił zredukować 13 z tych 50 powodzi do przepływu nie powodującego strat w Toruniu. Tyle… że to powodzie niewielkie – zdarzające się średnio częściej niż raz na 10 lat, czyli takie przed, którymi skutecznie chronią wały wiślane i które Toruniowi nie zagrażały i nie zagrażają. A co z powodziami większymi? Według Kosińskiego, aby zbiornik zredukował do bezpiecznego poziomu największą falę, jaka tam wystąpiła (w 1972 roku, podobna była w 2010) musiałby być kilkadziesiąt – nawet ponad sto razy większy.

Szczyt osiągnięć zbiornika w zakresie ograniczania skutków powodzi do zera to powódź 10 letnia. Czyli znowu taka, co mieści się w wałach poniżej zbiornika. I tylko dla ścisłości warto dodać, że w tej strefie zagrożenia od Siarzewa do morza są… 2 budynki (źródło – mapy ryzyka powodziowego KZGW). A nie 15 tysięcy…

Warto też mieć świadomość, że zbiornik przyczynia się do powstawania powodzi zatorowych. Prof. Marek Grześ, który badał te zjawiska po 20 latach eksploatacji zbiornika napisał w 1991 roku tak: „ … środkowa i górna część zbiornika Włocławek jest najbardziej newralgicznym miejscem zatorowym w Polsce. … W ciągu dwudziestoletniej eksploatacji zbiornika odnotowano w nim co najmniej 24 zjawiska zatorowe. Wszystkie powyżej km 654,5 (czyli około 30 km w górę rzeki od stopnia – dopisek RK).

Tyle informacji z istniejącego zbiornika Włocławku – a co z możliwościami zbiornika Siarzewo? Po pierwsze będzie on trzy razy mniejszy niż Włocławek, więc jego zdolność do „redukcji fali powodziowej” też będzie odpowiednio mniejsza. Powódź stuletnia wypełni pojemność powodziową tego zbiornika (15,5 mln m3) w pół godziny, powódź z 2010 roku w 40 minut, niewielka powódź powtarzająca się średnio co 10 lat mniej niż godzinę! W porównaniu z czasem trwania fali powodziowej w tym miejscu, to tyle co nic, bo nawet niewielka powódź trwa w tym miejscu 100 razy dłużej. Tak więc, zbiornik Siarzewo choćby nie wiem, jak się wysilał, nie będzie miał żadnego wpływu na ograniczenie strat powodziowych. Fala powodziowa nie zauważy nawet, że przez niego przepływa.

Aleksander Kruszewski, w analizie sporządzonej dla WWF w 2012 roku przeliczył w kilku wariantach, jak falę powodziową z 2010 roku potrafiłyby wspólnie zagospodarować oba zbiorniki Włocławek i Siarzewo. I jego konkluzja była następująca: „Przeprowadzone obliczenia pokazują, że zmiany w sposobie funkcjonowania stopnia Włocławek, budowa dodatkowego stopnia w rejonie Siarzewa nie będą miały jednoznacznie pozytywnego wpływu na „poprawę bezpieczeństwa powodziowego”. W najlepszym razie mogą być obojętne. Powódź roku 2010 w rejonie środkowej Wisły z uwagi na objętość pokazała, że stopnie wodne mogą również w pewnych warunkach stworzyć dodatkowe zagrożenie powodziowe”.

Onet Kultura, Wywiad z Cecylią Malik

Siarzewo jako remedium na suszę

Najgorsze jest to, że powtarzanie od wielu lat tych samych bredni/kłamstw działa na lokalnych mieszkańców i lokalne władze. Atmosferę podgrzewają w dodatku politycy – posłanka Anna Sobecka (była spikerka Radia Maryja) zainicjowała na Kujawach akcję zbierania podpisów pod petycja za budową stopnia Siarzewo. A mieszkańcy – zmyleni ciągłym straszeniem, że bez tego stopnia grożą im wszystkie plagi świata złożyli pod petycją ponad 100 tys podpisów. Są przekonani, że zbiornik Siarzewo poprawi warunki nawodnienia gleb na Kujawach. Czy rzeczywiście?

Zbiornik nie nawodni Kujaw – nie spełni oczekiwań lokalnej społeczności. Z analiz przeprowadzonych przez WWF wynika, że zbiornik poprawi sytuację – podniesie wody gruntowe w strefie o szerokości średniej niecałe 4 km. Mimo, że zbiornik ma ponad 30 km długości poprawa dotyczyć więc będzie 3% powierzchni Kujaw!

Stopień spowoduje erozję koryta Wisły poniżej zbiornika na odcinku co najmniej kilkudziesięciu kilometrów. Co w konsekwencji wywoła spadek wód gruntowych wzdłuż rzeki i gorsze nawodnienie gleb. Mówiąc prosto – co się nawodni powyżej zapory, to się odwodni poniżej. To prawidłowość. Poniżej Włocławka erozja wynosi 4 – 6 metrów w pobliżu zbiornika, a kilkadziesiąt kilometrów dalej dno rzeki jest niżej niż dawniej o kilka metrów. W raporcie o oddziaływaniu stopnia Siarzewo na środowisko (T. IV, s. 34) napisano wprost, że erozja denna spowoduje obniżenie dna Wisły poniżej nowego stopnia  o ponad 4 m w ciągu 55 lat po oddaniu stopnia do eksploatacji, a 2,2 m w pierwszych 20 latach. Podobnie jest poniżej innych stopni na całym świecie, np. w Brzegu Dolnym na Odrze.

Niżówki mogą być większe niż były. Analizy wpływu zbiornika na stany wody poniżej przeprowadzone przez Piotra Gierszewskiego [Gierszewski, 2018] pokazały, że niżówki poniżej były w czasie istnienia zbiornika większe niż gdy zbiornika nie było, „… zapora we Włocławku wpływała na pogłębienie się niżówek, co jest widoczne w przebiegu uśrednionych wartości przepływów minimalnych, szczególnie 1, 3 i 7-dniowych”. Wpływa na to praca elektrowni.

Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź jest prosta: zadaniem stopni żeglugowych nie jest retencja, co pozwala na gromadzenie wody, kiedy jest jej za dużo i „dolewanie” do niskich przepływów, kiedy robi się susza. Jego zadaniem jest utrzymywanie stałego poziomu wody dla celów żeglugowych i ewentualnie produkcji energii, a do tego nie jest potrzebna duża rezerwa retencyjna. Taki właśnie jest Włocławek i takie będzie Siarzewo. Umożliwiają żeglugę, ale nie mają znaczenia powodziowego i wyrównania przepływów.

Administracja wodna wszystko to wie (widać to po cytatach i co może ważniejsze – po przemilczeniach). Mimo to przekonuje, że stopień żeglugowy może skutecznie przeciwdziałać suszy na dużych obszarach i chronić przed powodzią. Czyli kłamie.

„Innowacyjny stopień wodny Siarzewo” – strony PGW Wody Polskie

Siarzewo to gra wstępna – duży przekręt to PZRP

Plany Zarządzania Ryzykiem Powodziowym (PZRP) dla dorzeczy przygotowujemy w Polsce drugi raz. Pierwsze, sprzed sześciu lat nie były dobre. Obecne są jeszcze gorsze. Trudno je w ogóle nazwać planami. To listy działań (ponad 11000 dla Wisły i Odry), które mają stwarzać wrażenie, że ograniczą ryzyko powodziowe w Polsce, zatopione w morzu słów sugerujących z kolei, że wybrano je w oparciu o przemyślaną i dogłębną analizę. Ale czytając te raporty widać, że tam żadnego głębokiego namysłu nie było.

Aby pokazać te niekonsekwencje trzeba zrobić krótki wstęp. Plany we wszystkich krajach są poprzedzone Wstępną Oceną Ryzyka Powodziowego (tzw. WORP). Ich zadaniem jest wskazanie dla jakich rodzajów powodzi i jakich obszarów mają być przygotowane mapy zagrożenia (zasięgi powodzi) i ryzyka powodziowego (w uproszczeniu: możliwe zniszczenia, straty), a w przyszłości plany. To niezbędne dane, by można było w planach ocenić, czy proponowane działania skuteczne redukują ryzyko i czy są efektywne ekonomicznie. Drugim ważnym dokumentem jest metodyka sporządzania planów. Taka metodyka to zestaw procedur i wytycznych, jak sporządzać plany, by skutecznie ograniczyć ryzyko powodziowe i w dodatku zrobić to możliwie tanio. Jednym z elementów jakie zaproponowali autorzy metodyki była procedura S.M.A.R.T. – miała ona pomóc spośród proponowanych działań wybierać tylko te, które są skuteczne i dobrze przygotowane. W największym skrócie znaczy to, że: mają jednostkę wdrażającą (musi być jej zgoda), wyliczoną skuteczność w redukowaniu ryzyka, możliwość ustalenia czy działanie jest ekonomicznie opłacalne, oraz czy są zapewnione środki na jego realizację. Metodyka i wstępna ocena ryzyka powodziowego zostały zatwierdzone przez KZGW. Ale nikt się nią przy sporządzaniu planów nimi przejmował. Przykłady poniżej.

Działania dla powodzi spoza WORP. W planach powinny się znaleźć tylko działania ograniczające ryzyko dla powodzi i obszarów wyznaczonych w WORP. Bo tylko dla nich są dane, które pozwalają ocenić ich skuteczność i efektywność ekonomiczną. W WORP ustalono, że takie dane mamy dla powodzi od wylewu rzek i od awarii zbiorników retencyjnych: Dobromierz, Mietków, Słup, Przeczyce, Świnna Poręba, Chańcza, Besko (dla wszystkich sporządzono mapy). A w planach mamy tak: 23 działania dotyczące powodzi zatorowych o gigantycznym budżecie (brak możliwości oceny skuteczności), dwa działania dla przelania się wody przez wały (brak możliwości oceny skuteczności), jedno działanie dotyczące awarii zbiorników Pakośc i Gopło (brak możliwości oceny skuteczności) – czyli innych niż określono w WORP. Reszta dotyczy powodzi od rzek.

Działania niczyje. Procedura SMART wyraźnie mówi, że działania muszą mieć zdefiniowane jednostki wdrażające (instytucje). Mimo to w planie dla Wisły aż 14 działań ma w rubryce „Jednostka odpowiedzialna” wpisane „nie dotyczy”. W planie dla Odry sytuacja jest bardziej złożona, bo dla 6 działań są w tej rubryce wspinano „nie podano”, ale są też takie z ogólnikowymi sformułowaniami niedopuszczanymi przez metodykę, jak „jednostki samorządu terytorialnego”, „zainteresowane gminy” czy „właściciele obiektów”. Tak na marginesie, ciekawe, czy te jednostki wiedzą że w planach przewidziano dla nich wiele obowiązków.

Działania bez kosztów. Procedura mówi też, że podstawą wariantowania jest analiza kosztów – korzyści. Nie da się jej zrobić bez ustalenia kosztów inwestycji. W planie dla Wisły są 43 działania, które w rubryce koszty mają wpisane „nie dotyczy” (nie wiadomo co to znaczy), a 4 działania maja wpis „w opracowaniu”. I warto podkreślić, że są to działania, których koszt może być większy niż cały budżet planu dla dorzecza Wisły bo dotyczą stopni żeglugowych na dolnej Wiśle: Chełmno, Gniew, Grudziądz, Solec Kujawski. Co ciekawe te stopnie żeglugowe w innych planach mają określone koszty. W planie dla Odry tylko jedno działanie ma wpis „nie dotyczy”. Czyli 48 działań zawartych w obu planach nie ma określonych kosztów niezbędnych do wdrożenia.

Ekspertyza w zakresie rozwoju śródlądowych dróg wodnych…

Takich przykładów jest bez liku – listę można by długo ciągnąć. Opisuję je tylko dlatego by pokazać, że działania, których skuteczności nie da się ocenić, wprowadzono do planów nie w oparciu o racjonalne procedury, ale dlatego, że ktoś tego chciał. A że nie pasują do reszty, nie ma danych by ocenić ich skuteczność, nie wiadomo ile kosztują – nie ma znaczenia.

Kuchenne schody w PZRP dla obiektów żeglugowych

Poszukiwanie na listach działań, których wpływ na powodzie jest niewielki jest niezwykle trudne. W planach nie ma bowiem informacji, które by to ułatwiały. Opisy są nic nie mówiące, a czasem bełkotliwe, np. „Środki dla obniżenia ryzyk powodziowych w zlewni górnego cieku rzeki Opawy – Środki na odcinku pod Krnovem ochrona terenu lewobrzeżnego – Rzeczypospolita Polska”. Brak jest też informacji o skuteczności poszczególnych działań, by nie wspomnieć o efektywności ekonomicznej. Szukając więc działań, które poprawiają żeglugę, a nie chronią przed powodzią trzeba opierać się na skąpych opisach lub wspierać się informacjami z innych dokumentów. Wyniki najprostszych poszukiwań są następujące: plany przewidują budowę 7 nowych stopni żeglugowych za kwotę 16,5 mld złotych (ponieważ część nie miała kosztów, wziąłem je z innych oficjalnych dokumentów), przewidują też 9 działań związanych z modernizacją istniejących stopni o budżecie 142 mln złotych, oraz cztery działania związane z modernizacją istniejących dróg wodnych o budżecie ponad 2 mld złotych. Razem około 19 miliardów złotych. Koszty wszystkich działań w planach mających ograniczyć ryzyko powodziowe to około 29 mld. To jasno pokazuje, co dla biurokratów z ministerstwa i dla polityków jest ważne, a co nie. Redukcja ryzyka powodziowego to tylko pretekst.

Trzeba mieć też świadomość, że działań żeglugowych w planie jest więcej – to z pewnością część działań, które zostały przypisane do celu ułatwiającego akcję lodołamania (23 działania dla Wisły i Odry), jak np. podwyższenie mostów za 0,5 mld złotych i inne.

Czy kłamstwo nadal ma krótkie nogi?

Lektura tekstów i planów opracowywanych przez KZGW nie prowadzi do refleksji, że oto mamy do czynienia z profesjonalną, by nie używać słowa mistrzowską, w zakresie gospodarki wodnej, instytucją. To raczej arogancka próba wyłudzenia gigantycznych pieniędzy z budżetu państwa na działania, które nie mają żadnego ekonomicznego uzasadnienia i merytorycznego sensu. To efekt upolitycznienia tej instytucji i wciąż mocnego lobby hydrotechnicznego. Politycy uwielbiają wielkie przedsięwzięcia, jak przekop mierzei wiślanej, Centralny Port Komunikacyjny, czy budowa potęgi żeglugowej Polski. Pozwalają one budować im swój image, jako ludzi dbających o należne Polsce miejsce wśród innych w Europie. A my im wierzymy.

Problem w tym, że wszyscy jesteśmy niewolnikami przekonania, że administracja, którą powołują ludzie wybrani przez nas w demokratycznych wyborach i którą utrzymujemy z naszych podatków nas nie oszuka.  Nic bardziej mylnego. Kłamstwo w przestrzeni publicznej jest dzisiaj czymś codziennym. W gospodarce wodnej również. Rzućcie okiem na plany przeciwdziałania skutkom suszy – tam też jest stopień Siarzewo. I chyba niewiele da się z tym zrobić, bo jak twierdzi prof. Zygmunt Baumann.

Zygmunt Bauman, Wikipedia, wywiad z prof Baumanem pt „Wojna z kłamstwem jest nie do wygrania”

A politycy chętnie z tego korzystają – powiedziałbym nawet chętnie inicjują nieprawdziwe opinie ekspertów. Myślę, że plany zarządzania ryzykiem powodziowym w pierwszej wersji były znacznie lepsze. Przygotowywali je ludzie (niektórych z nich znam i wiem co potrafią) z prywatnych profesjonalnych firm. Temat jest mi znany i jestem przekonany, że miały one wtedy ręce i nogi. Ale potem pojawili się ich  mocodawcy i stojący za nimi politycy i dołożyli do tych pierwotnych wersji planów inne działania. Między innymi żeglugę. I wtedy wszystkie analizy, takie jak analiza kosztów korzyści, czy analiza wielokryterialna stały się trefne, bo nie uwzględniały tych nowych działań. A nie dało się tego przeliczyć na nowo, bo by się okazało, że to działania nieskuteczne i nieekonomiczne. I to jest bardzo prawdopodobny powód, że w planach żadnych informacji na ten temat nie ma. Pozostawienie ich to byłoby pozostawieniem dowodów rzeczowych matactwa.

Wg profesora Baumanna nie ma ucieczki przed kłamstwem. Kiedy przeczytałem wywiad z nim z 2004 roku zatytułowany „Wojna z kłamstwem jest nie do wygrania” wydawało mi się, że profesor przesadza. Potem zmieniłem zdanie. Ale i tak uważam, że powinniśmy się bronić. Z różnych powodów – to z jednej strony psucie zaufania do profesjonalizmu, z drugiej do instytucji, z trzeciej bezczelne okłamywanie ludzi… Ale najbardziej jest wkurzająca próba wyłudzenia publicznych pieniędzy pochodzących albo z naszych podatków, albo z podatków mieszkańców innych krajów UE. Zostawienie tych kłamstw bez reakcji to świadoma zgoda na marnowanie tych pieniędzy.

Wykorzystane źródła

Ciepucha P., Siarzewo – innowacyjny stopień wodny”, witryna KZGW wody.gov.pl, (dostep: 1.1.2022 https://www.wody.gov.pl/dane-kontaktowe/patronat-panstwowego-gospodarstwa-wodnego-wody-polskie/114-nieprzypisany/1732-siarzewo-innowacyjny-stopien-wodny)

Gierszewski P., 2018, Hydromorfologiczne uwarunkowania funkcjonowania geoekosystemu zbiornika Włocławskiego, GEOGRAPHICAL STUDIES, No.268, Warszawa (dostęp: 14.12.2021: https://rcin.org.pl/igipz/Content/69674/WA51_91047_r2018-nr268_Prace-Geogr.pdf)

Grześ M., 1991, Zatory i powodzie zatorowe na dolnej Wiśle. Mechanizmy i warunki., Polska Akademia Nauk, Warszawa (dostep 1.1.2022: https://rcin.org.pl/Content/19480/WA51_35259_r1991_Prace-Hab-MGrzes-Zat.pdf)

IMGW, 2003/2004, Wyznaczenie granic bezpośredniego zagrożenia powodzią w celu uzasadnionego odtworzenia terenów zalewowych. Wisła. Część opisowa., (http://www.rzgw.gda.pl/cms/site.files/file/OKI/publikacjaMap/Wisla/Wislaopisopracowania.pdf)

Kosiński J., Flood control of the lower Vistula, Acta Energetica 2/15 (2013) ss. 169–177 (dostęp 15.12.2021 – http://yadda.icm.edu.pl/yadda/element/bwmeta1.element.baztech-c4b48ffc-80bd-4af5-8d9d-dd64a1347d08/c/Kosinski.pdf)

MGGP S.A., 2020, raport z wykonania map zagrożenia powodziowego i map ryzyka powodziowego dla obszarów narażonych na zalanie w przypadku zniszczenia lub uszkodzenia budowli piętrzących, Kraków (dostep 1.01.2022: file:///C:/Users/RomanKa/Documents/blog/aMZPiMRP%20Raport%20Zal%2010%20Raport%20BP%2020200421%20v3.00%20pub.pdf)

MGMiŻŚ, 2016, Ekspertyza w zakresie rozwoju śródlądowych dróg wodnych w Polsce na lata 2016-2020 z perspektywą do roku 2030, Ministerstwo Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej, Warszawa, (dostęp: 31.12.2021, https://mgm.gov.pl/wp-content/uploads/2017/11/ekspertyza_rozwoju_srodladowych_drog_wodnych.pdf)

Państwowe Gospodarstwo Wodne Wody Polskie, 2020, ZAKTUALIZOWANA METODYKA aPZRP, Warszawa

WWF, 2012, Ocena wpływu zbiornika Włocławek oraz planowanego stopnia i zbiornika w Siarzewie na warunki przepuszczania wielkich wód na podstawie powodzi z maja 2010, Warszawa

WWF, 2021, określenie hydrogeologicznego wpływu planowanego stopnia i zbiornika wodnego Siarzewo na obszary przyległe (Kujawy) (dostep 1.01.2022: https://www.wwf.pl/sites/default/files/inline-files/siarzewo%20-%20susza%20DRUK.pdf)

Żakowski J., 2004, Prof. Baumann: wojna z kłamstwem jest nie do wygrania, Polityka (Niezbędnik inteligenta), (dostęp 31.12.2021; https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/klasykipolityki/1776382,1,prof-bauman-wojna-z-klamstwem-jest-nie-do-wygrania.read)